Pan Nutt skończył siedem lat, nim odkrył, że spanie — dla niektórych ludzi — wymaga specjalnego mebla.
* * *
Jest teraz druga w nocy. Duszna cisza panuje na starożytnych korytarzach i krużgankach Niewidocznego Uniwersytetu. Cisza zalega w bibliotece, cisza zalega w salach. Tyle jest tej ciszy, że można ją usłyszeć. Gdziekolwiek dociera, zatyka uszy niczym niewidoczna wata.
Brzdęk! Delikatny dźwięk przefrunął między murami — moment płynnego złota w styksowej ciszy.
I znowu cisza zapanowała nad schodami. Zakłóciło ją szuranie oficjalnych ciepłych kapci Smeemsa, Świecowego Waleta, wykonującego swój obchód przez długą noc, od jednego świecznika do drugiego, i ładującego je z oficjalnego kosza. Dzisiaj dysponował pomocą (choć sądząc z okazjonalnych pomruków, nie była to pomoc dostateczna) ściekacza.
Nazywano go Świecowym Waletem, ponieważ tak właśnie określono jego stanowisko w księgach uniwersytetu, kiedy zostało utworzone prawie dwa tysiące lat temu. Utrzymywanie w sprawności świeczników, lichtarzy oraz — nie najmniej ważne — kandelabrów było pracą niemającą końca. Prawdę mówiąc, była to najważniejsza ze wszystkich prac, przynajmniej w rozumieniu Świecowego Waleta. Owszem, naciskany, Smeems pewnie by przyznał, że wokół kręcą się ludzie w szpiczastych kapeluszach, ale ci przychodzili i odchodzili, i głównie przeszkadzali. Niewidoczny Uniwersytet nie cieszył się bogactwem okien i bez Świecowego Waleta w ciągu jednego dnia zaległyby tu ciemności. To, że magowie zwyczajnie wyszliby na ulicę i z rojących się tłumów zatrudnili innego człowieka, który potrafi wspinać się na drabinę z kieszeniami pełnymi świec, nawet nie przyszło mu do głowy. Był niezastąpiony, dokładnie tak jak każdy Świecowy Walet przed nim.
A teraz za sobą usłyszał stuk rozkładającej się służbowej składanej drabiny.
Odwrócił się gwałtownie.
— Trzymaj to draństwo! — huknął. — Chcesz do końca życia być ściekaczem?
— Właściwie to całkiem lubię być ściekaczem, proszę pana…
— Ha! Zanik ambicji jest przekleństwem klasy pracującej! Dawaj ją!
Świecowy Walet chwycił drabinę akurat w chwili, gdy jego pechowy pomocnik ją zamykał.
— Bardzo przepraszam, proszę pana.
— Zawsze znajdzie się miejsce przy zbiorniku do maczania knotów! — Smeems dmuchał na kostki.
— Rozumiem, proszę pana.
Świecowy Walet spojrzał na szarą, okrągłą i szczerą twarz. Miała niewzruszenie przyjazny wyraz, który wydawał się lekko niepokojący, zwłaszcza kiedy się wiedziało, na co człowiek właściwie patrzy. A on wiedział, co to takiego, ale nie wiedział, jak się nazywało.
— Przypomnij, jak masz na imię. Nie mogę pamiętać, jak każdemu na imię.
— Nutt, panie Smeems. Przez dwa t.
— Myślisz, że to drugie t coś zmienia, Nutt?
— Niespecjalnie, proszę pana.
— Gdzie jest Trev? Powinien dzisiaj pracować.
— Bardzo źle się czuł, proszę pana. Prosił, żebym go zastąpił.
Świecowy Walet burknął coś niechętnie.
— Musisz porządnie wyglądać, żeby pracować nad schodami, Nutts.
— Nutt, proszę pana. Przepraszam. Urodziłem się taki nieporządny.
— Przynajmniej nikt cię teraz nie widzi — przyznał Smeems. — No dobrze, chodź za mną i staraj się wyglądać mniej… No, staraj się po prostu nie wyglądać.
— Tak, proszę pana, ale myślę…
— Nie płacą ci za myślenie, młody… człowieku.
— Postaram się go unikać, proszę pana.
Dwie minuty później Smeems stał przed Cesarzem, obserwowany przez należycie zdumionego Nutta.
Góra srebrzystoszarego łoju niemal całkowicie wypełniała odizolowane skrzyżowanie kamiennych korytarzy. Płomień tej świecy — megaświecy zbudowanej z ogarków wielu, wielu tysięcy świec, jakie płonęły tu wcześniej, a wszystkie pociekły i zlały się w jedną wielką bryłę — był tylko lekkim blaskiem pod sufitem, zbyt słabym, by cokolwiek oświetlać.
Smeems wypiął pierś. Stanął oto wobec Historii.
— Spójrz, Nutts!
— Tak, proszę pana. Spoglądam, proszę pana. I jestem Nutt, proszę pana.
— Dwa tysiące lat patrzą na ciebie z czubka tej świecy, Nutts. Oczywiście ciebie trudniej im zobaczyć niż mnie.
— Oczywiście, proszę pana. To wspaniałe.
Smeems gniewnie rzucił okiem na okrągłą, przyjazną twarz, ale zobaczył jedynie wygładzoną, niemal przerażającą gorliwość. Lekko tylko przyszczypując kciuk, rozłożył drabinę i wspiął się po niej ostrożnie do miejsca, skąd nie mogła już doprowadzić go wyżej. Z tej bazy wypadowej kolejne pokolenia Świecowych Waletów wyryły i utrzymywały stopnie wzdłuż, osiowej ściany olbrzyma.
— Naciesz swoje oczy tym widokiem, chłopcze! — zawołał z góry, a jego typowy gniewny nastrój wydawał się nieco złagodzony zetknięciem z tą wspaniałością. — Pewnego dnia to ty możesz być… człowiekiem, który wespnie się na ten uświęcony łój!
Przez chwilę Nutt wyglądał jak ktoś, kto bardzo się stara ukryć minę osoby mającej szczerą nadzieję, że jej przyszłość zawiera coś więcej niż tylko wielką świecę. Był młody i pewnie dlatego nie żywił dla wieku takiego szacunku, jaki okazują osoby… no, wiekowe. Ale na jego twarz zaraz powrócił ten uprzejmy nie całkiem uśmiech. Nigdy nie znikał na długo.
— Tak, proszę pana — odpowiedział Nutt, ponieważ to zwykle działało.
Niektórzy twierdzą, że Cesarz został zapalony tej samej nocy, kiedy powstał Niewidoczny Uniwersytet, i od tego czasu nigdy nie zgasł. Z pewnością był ogromny — takie coś powstaje, kiedy przez jakieś dwa tysiące lat każdej nocy ktoś zapala grubą świecę od skwierczącego ogarka starej i mocno wciskają w ciepły wosk. Oczywiście nie było już widać żadnego lichtarza — tkwił gdzieś w rozległych pokładach woskowych kaskad piętro niżej.
Mniej więcej tysiąc lat temu Niewidoczny Uniwersytet nakazał wybić duży otwór w stropie korytarza poniżej, a Cesarz już wtedy sięgał tam na wysokość siedemnastu stóp. Teraz miał łącznie trzydzieści osiem stóp czystej, naturalnej, cieknącej świecy. Smeems odczuwał dumę — był strażnikiem płomyka, który nigdy nie gaśnie. Cesarz stanowił przykład dla wszystkich: światło, które nie zawodzi, ognik w ciemności, latarnia tradycji. Uniwersytet bardzo poważnie traktował tradycje, przynajmniej kiedy o tym pamiętał.
A także teraz…
Gdzieś z oddali dobiegł dźwięk, jakby ktoś nadepnął na wielką kaczkę, a po nim okrzyk:
— Hej! Goń Megapoda!
A potem rozpętało się piekło.
Jakiś… stwór wypadł z mroku.
Jest taka wyliczanka: „Ani zwierz, ani ptak, ani czerwony rak”. Ten stwór był nimi wszystkimi, a dodatkowo zawierał pewne fragmenty nieznane nauce, koszmarom ani nawet kebabowi. Z pewnością było w nim coś czerwonego, dużo machania, a Nutt mógłby przysiąc, że dostrzegł też wielki sandał. Zauważył szalone, rozbiegane oczy i wielki żółtoczerwony dziób, ale wtedy stwór znikł już w głębi innego mrocznego korytarza. Bezustannie wydawał przy tym ten sam głuchy, skrzeczący odgłos, jaki wytwarzają polujący na kaczki, nim zostaną zastrzeleni przez innych polujących na kaczki.
— Hej! Goń Megapoda! — Nie było jasne, gdzie rozlega się to wołanie. Zdawało się, że dobiega zewsząd. — Tam skacze! Hej, goń Megapoda!
Krzyk podjęto ze wszystkich stron i z cieni w korytarzach — prócz tego, którym uciekła bestia — wygalopowały niezwykłe kształty; w migotliwym świetle Cesarza okazały się ciałem profesorskim uniwersytetu. Każdego maga niósł na barana mocny uczelniany portier w meloniku. Do biegu zachęcały ich butelki piwa, zgodnie z tradycją zwisające na sznurkach z długich patyków, tuż poza zasięgiem portierów.
Читать дальше