Terry Pratchett
Piąty elefant
Mówią, że świat jest płaski i spoczywa na grzbietach czterech słoni, które z kolei stoją na skorupie gigantycznego żółwia. Mówią, że słonie — jako że są tak ogromnymi bestiami — mają kości ze skały i żelaza, a nerwy ze złota, bo lepiej przewodzi na wielkie dystanse [1] Nie ze skały i żelaza w swej obecnej, martwej postaci, ale z żywej skały i żelaza. Krasnoludy mają bardzo kreatywną mitologię dotyczącą minerałów.
.
Mówią, że piąty słoń, rycząc i trąbiąc, nadleciał przez atmosferę młodego świata wiele lat temu i uderzył o grunt z taką mocą, że rozbił kontynenty i wyniósł łańcuchy gór.
Nikt właściwie nie widział jego lądowania, co prowadzi do interesującego problemu filozoficznego: kiedy ważący mnóstwo ton rozwścieczony słoń pędzi po niebie, ale nie ma nikogo, kto by go słyszał, to czy — w sensie filozoficznym — robi hałas?
I jeśli nie było nikogo, kto by widział, jak uderza o grunt, to czy naprawdę uderzył?
Inaczej mówiąc, czy nie jest to zwykła bajka dla dzieci, mająca wyjaśnić pewne interesujące zjawiska naturalne?
Co do krasnoludów, które opowiadają tę legendę i kopią o wiele głębiej niż inni, one twierdzą, że jest w tym ziarno prawdy.
* * *
W czysty dzień z wysokich punktów obserwacyjnych w Ramtopach można spojrzeć bardzo daleko na równiny. Latem można policzyć kolumny kurzu, kiedy wołowe zaprzęgi suną ze swą maksymalną prędkością dwóch mil na godzinę, a każda para ciągnie za sobą wóz z przyczepą, po cztery tony ładunku. Długo trwało, nim wszystkie te wozy tu dotarły, ale kiedy już dotarły, było ich bardzo wiele. Do miast znad Morza Okrągłego wiozły surowce, a czasem ludzi, którzy wyruszali szukać szczęścia i garści diamentów.
W góry wracały gotowe wyroby, rzadkie obiekty z krain za oceanami oraz ludzie, którzy znaleźli mądrość i parę blizn.
Zwykle kolejne konwoje dzielił od siebie dzień drogi. Zmieniały krajobraz w rozwinięty wehikuł czasu — przy dobrej pogodzie człowiek mógł zobaczyć zeszły wtorek.
Heliografy mrugały w oddali — to kolumny wozów przesyłały sobie nawzajem wiadomości o aktywności bandytów, ładunku i najlepszym miejscu, gdzie można dostać dwa jajka, potrójne frytki i stek, który ze wszystkich stron zwisa z brzegów talerza.
Wielu ludzi podróżowało tymi wozami. Był to środek lokomocji tani, wygodniejszy niż droga piechotą, no i w końcu docierało się na miejsce.
Niektórzy podróżowali za darmo.
Jeden woźnica miał problemy ze swoim zaprzęgiem. Zwierzęta były nerwowe. Nie dziwiłoby to w górach, gdzie bardzo wiele dzikich stworzeń mogłoby uznać wołu za wędrowny posiłek, ale tutaj nie było nic groźniejszego od kapusty.
Za plecami woźnicy, pomiędzy stosami desek, coś spało.
* * *
W Ankh-Morpork był to kolejny zwyczajny dzień… Sierżant Colon balansował na chwiejnej drabinie na końcu Mosiężnego Mostu, jednej z najbardziej ruchliwych arterii miasta. Jedną ręką trzymał się wysokiego słupa z umocowaną na górze skrzyneczką, drugą podsuwał domowej roboty album do szczeliny w przedniej ściance.
— A tu jest inny typ wozu — powiedział. — Zrozumiałeś?
— …k — odpowiedział cichutki głosik z wnętrza.
— To dobrze — mruknął sierżant Colon, wyraźnie zadowolony. Schował album i wskazał most.
— Widzisz te dwa białe znaki namalowane na bruku?
— …k.
— I oznaczają…?
— Jeśli-wóz-jedzie-między-nimi-mniej-niż-minutę-to-za-szybko — powtórzył głosik wcześniejsze instrukcje.
— Dobrze. A wtedy ty…
— Maluję-ob-razek.
— Uważając, żeby było widać…
— Twarz-woźnicy-albo-tablice-wozu.
— A nocą…
— Użyć-salamandry-żeby-było-wyraźne.
— Bardzo dobrze, Rodney. Ktoś z nas zjawi się tu raz dziennie i odbierze obrazki. Masz wszystko, co potrzebne?
— …k.
— Co to takiego, sierżancie?
Colon spojrzał w dół na bardzo dużą, brązową i skierowaną ku górze twarz. Uśmiechnął się.
— Witaj, Cał — powiedział, schodząc z godnością po drabinie. — To, na co pan teraz patrzy, panie Jolson, to element nowoczesnego projektu „Straż na nowe milenienienum… nium”.
— Nie jest specjalnie straszne — zauważył Cał Jolson, przyglądając się krytycznie. — Widywałem straszniejsze.
— Straż jak w „Straż Miejska”, Cał.
— Aha, rozumiem.
— Niech ktokolwiek spróbuje tu jechać za szybko, a lord Vetinari obejrzy sobie rano jego obrazek. Ikonografy nie kłamią, Cał.
— Zgadza się, Fred. Bo są na to za głupie.
— Jego wysokość miał dosyć wozów pędzących po moście, rozumiesz, i prosił nas, żeby jakoś to rozwiązać. Jestem teraz Szefem Ruchu, Cał.
— To dobrze, Fred?
— No pewno! — zapewnił z satysfakcją sierżant Colon. — Do mnie należy ochrona tych, no… arterii miasta przed zablokowaniem, co doprowadziłoby do całkowitego załamania handlu i ruiny dla nas wszystkich. To najważniejsze z możliwych zadań, można powiedzieć.
— I tylko ty musisz je wykonywać?
— No, głównie. Głównie ja. Kapral Nobbs i inni chłopcy pomagają, oczywiście.
Cał Jolson podrapał się w nos.
— Bo ja właśnie chciałem z tobą pogadać na podobny temat, Fred.
— Nie ma problemu.
— Coś bardzo dziwnego pojawiło się przed moją restauracją, Fred.
Colon podążył za potężnym mężczyzną za róg. Zwykle lubił towarzystwo Cała, ponieważ przy nim wydawał się całkiem szczupły. Cał Jolson był człowiekiem, który figurował w atlasach i zmieniał orbity niewielkich planet. Kamienie bruku pękały pod jego stopami. W jednym ciele łączył — a było tam dość miejsca — najlepszego kucharza w Ankh-Morpork z najbardziej łakomym konsumentem, co stanowiło kombinację doprawdy stworzoną w niebie ziemniaczanego puree. Colon nie pamiętał nawet, jak Jolson ma na imię. Przydomek zyskał przez aklamację, ponieważ nikt, kto widział go na ulicy, nie mógł uwierzyć, że cały ten obiekt jest Jolsonem.
Na Broad-Wayu stał duży wóz. Inne wycofywały się i próbowały jakoś go ominąć.
— Koło obiadu przyszła dostawa mięsa, a kiedy woźnica wyszedł…
Cał Jolson wskazał sporą trójkątną konstrukcję zamontowaną na jednym z kół. Była wykonana z dębu i żelaza oraz pochlapana żółtą farbą.
Fred postukał w nią ostrożnie.
— Widzę, na czym polega kłopot — stwierdził. — Jak długo ten woźnica był u ciebie?
— Wiesz, dałem mu obiad…
— A twoje obiady są doskonałe, Cał, zawsze to powtarzam. Co miałeś na dzisiaj?
— Bitki w sosie śmietanowym, z opadkiem, a na deser beżowy tort „Czarna śmierć”.
Przez chwilę panowało milczenie, gdy obaj wyobrażali sobie cały posiłek. Fred Colon westchnął cicho.
— Opadek polany masełkiem?
— Nie chciałbyś mnie chyba obrazić, sugerując, że zapomniałem o masełku, prawda?
— Człowiek wiele czasu może spędzić, rozkoszując się takim obiadem — uznał Fred. — Tylko że widzisz, Cał, Patrycjusz bardzo nie lubi, kiedy wozy parkują na ulicy dłużej niż dziesięć minut. Uważa, że to coś w rodzaju przestępstwa.
— Zjedzenie mojego obiadu w dziesięć minut to nie jest przestępstwo, Fred, to tragedia — odparł Cał. — Tu jest napisane „Straż Miejska — usunięcie 15 $”, Fred. To mój dochód za kilka dni, Fred.
— Chodzi o to — tłumaczył Fred Colon — że to masa papierów, rozumiesz? Nie mogę tak sobie tego odwołać, chociaż chciałbym. W komendzie na biurku mam wszystkie odcinki kontrolne. Gdybym ja dowodził strażą, to oczywiście… Ale mam związane ręce, rozumiesz…
Читать дальше