— Myślę, że to… no, jakby sprawa polityczna, sir. Vimes zauważył wbity w ścianę topór.
— Tak, rzeczywiście — mruknął.
Ktoś nadchodził ulicą — i był prawdopodobnie powodem, dla którego zamieszki ustały. Młodszy funkcjonariusz Bluejohn był chyba największym trollem, jakiego Vimes spotkał w życiu. Wyrastał… Nie wyróżniał się z tłumu, ponieważ sam był tłumem. Ludzie nie zauważali go, gdyż przesłaniał widok. I jak wiele potężnie zbudowanych osób, był instynktownie łagodny i dość nieśmiały, chętnie słuchał roz-kazów. Gdyby trafił do gangu, zostałby żołnierzem. W straży służył za tarczę podczas zamieszek. Inni strażnicy wyglądali zza niego.
— Wygląda na to, że wszystko się zaczęło w delikatesach u Świdry — stwierdził Vimes, kiedy dotarła reszta straży. — Weźcie od niego zeznanie.
— To nie jest dobry pomysł, sir — oświadczył stanowczo Marchewa. — On niczego nie widział.
— A skąd wiesz, że niczego nie widział? Nie pytałeś go.
— Wiem, sir. Niczego nie widział. Niczego też nie słyszał.
— Nawet kiedy demolował mu lokal i walczył na ulicy przed drzwiami?
— Tak jest, sir.
— Ach, rozumiem. Nikt nie jest tak głuchy jak ci, którzy nie chcą słyszeć. To chcesz mi powiedzieć?
— Coś w tym rodzaju, sir. Tak. Proszę posłuchać, sir, wszystko się skończyło. Nie sądzę, żeby ktoś był poważnie ranny. Tak będzie najlepiej, sir. Proszę…
— Czy to jedna z tych prywatnych spraw krasnoludów, kapitanie?
— Tak, sir…
— Ale jesteśmy w Ankh-Morpork, nie w jakiejś górskiej kopalni. Moim obowiązkiem jest dopilnowanie spokoju, a to mi nie wygląda na spokój. Co powiedzą ludzie na takie bójki uliczne?
— Powiedzą, że to kolejny dzień w życiu miasta, sir — odparł sztywno Marchewa.
— Tak, przypuszczam, że faktycznie tak powiedzą. Jednakże… — Vimes podniósł jęczącego krasnoluda. — Kto to zrobił? — zapytał groźnie. — Nie jestem w nastroju do słuchania wykrętów. Gadaj! Chcę znać nazwisko!
— Agi Młotokrad — wymamrotał krasnolud.
— Dobrze. — Vimes go puścił. — Zapiszcie to, Marchewa.
— Nie, sir — odparł Marchewa.
— Słucham?
— W mieście nie ma żadnego Agiego Młotokrada, sir.
— Znacie każdego krasnoluda?
— Znam ich wielu, sir. Ale Agiego Młotokrada można spotkać tylko w głębi kopalni, sir. To rodzaj złośliwego ducha, sir. Na przykład „Wsadź to tam, gdzie Agi węgiel trzyma” oznacza…
— Tak, mogę się domyślić — przerwał mu Vimes. — Sugerujesz, że ten krasnolud właśnie powiedział, że awanturę zaczęło leśne licho?
Krasnolud zniknął już za rogiem.
— Mniej więcej, sir. Przepraszam na moment. — Marchewa przeszedł na drugą stronę ulicy, wyjmując zza pasa dwie białe paletki, Wejdę tylko w linię widoczności wieży — wyjaśnił. — Lepiej posłać sekara.
— Dlaczego?
— No, kazaliśmy czekać Patrycjuszowi, sir, więc wypada może mu powiedzieć, że się spóźnimy.
Vimes sięgnął po zegarek i spojrzał na tarczę. Miał przeczucie, że to znowu jeden z tych dni… tych, które przytrafiają się codziennie.
* * *
W naturze wszechświata leży, by osoba, która zawsze każe człowiekowi czekać dziesięć minut, tego dnia, gdy ten człowiek się o dziesięć minut spóźni, była gotowa dziesięć minut wcześniej i bardzo starannie nic o tym nie wspominała.
— Przepraszamy za spóźnienie, sir — rzekł Vimes, kiedy weszli do Podłużnego Gabinetu.
— Och, spóźniliście się, panowie? — Patrycjusz uniósł wzrok znad papierów. — Doprawdy nie zauważyłem. Nic poważnego, mam nadzieję?
— Gildia Błaznów się paliła, sir — wyjaśnił Marchewa. — Jakieś ofiary?
— Nie.
— Cóż, to prawdziwe błogosławieństwo — stwierdził wolno lord Vetinari.
Odłożył pióro.
— Do rzeczy… Co mieliśmy omówić…? — Przysunął sobie jakiś dokument i przeczytał szybko. — Aha… Jak widzę, nowy wydział ruchu drogowego wywarł oczekiwany skutek. — Wskazał duży stos papierów. — Dostaję niezliczone skargi od Gildii Woźniców i Poganiaczy. Brawo. Proszę przekazać moje podziękowania sierżantowi Colonowi i jego ludziom.
— Oczywiście, sir.
— Jak widzę, jednego dnia zaklamrowali siedemnaście wozów, dziesięć koni, osiemnaście wołów i kaczkę.
— Była nieprawidłowo zaparkowana, sir.
— W samej rzeczy. Jednakże dostrzegam tu chyba pewien dziwny schemat…
— Sir?
— Wielu woźniców zapewnia, że tak naprawdę wcale nie parkowali, ale zatrzymali się tylko, by przepuścić wyjątkowo starą i wyjątkowo brzydką damę, która wyjątkowo powoli przechodziła przez ulicę.
— Tak się tłumaczą, sir.
— Wnioskują, że była stara, na podstawie niekończącej się litanii wyrażeń typu „Laboga, moje biedne stopy” i tym podobnych.
— Z całą pewnością brzmienie sugeruje starszą osobę, sir — rzekł Vimes z nieruchomą twarzą.
— No właśnie. Dziwne jednak, że kilku z nich zauważyło, jak owa starsza dama odbiegała potem w boczną uliczkę, dość szybko. Nie zwróciłbym na to uwagi, oczywiście, gdyby nie fakt, iż ową damę zauważono jakoby podczas przechodzenia przez inną ulicę, bardzo powoli, w sporej odległości od poprzedniej. Tajemnicza sprawa, Vimes.
Vimes przesłonił dłonią oczy.
— To tajemnica, którą zamierzam bardzo szybko wyjaśnić, sir. Patrycjusz skinął głową i zapisał kilka słów na kartce. Kiedy odłożył ją na bok, odsłonił kartkę o wiele brudniejszą i wielokrotnie złożoną. Chwycił dwa noże do papieru, za ich pomocą bardzo ostrożnie rozłożył kartkę i przesunął po blacie w stronę Vimesa.
— Czy wie pan coś na ten temat?
Vimes spojrzał na wielkie, okrągłe, wyrysowane kredką litery:
„ DrOGi Pane, Okrucistfo wobes BesDomyh PzuF w tym MIEScie to chańBA, CO rOBi StraSZ W tejSpraWie? PopdisAnO LyGa PszeCif OkrucistfU dla PzuF ”.
— Nic zupełnie — zapewnił.
— Moi urzędnicy twierdzą, że prawie co noc podobny list wsuwany jest pod drzwi — rzekł Patrycjusz. — Jak rozumiem, nikogo nie zauważono.
— Mam to zbadać? Nie powinno być trudno znaleźć w mieście kogoś, kto ślini się przy pisaniu, a ortografię ma jeszcze gorszą niż Marchewa.
— Bardzo dziękuję, sir — wtrącił Marchewa.
— Żaden z gwardzistów nie zameldował, by cokolwiek zauważyli — powiedział Patrycjusz. — Czy jest w Ankh-Morpork jakaś grupa specjalnie zainteresowana dobrobytem psów?
— Wątpię, sir.
— Zatem zignoruję te listy pro tern — zdecydował Vetinari. Wilgotny list z plaśnięciem wylądował w koszu. — Przejdźmy do pilniejszych spraw. O czym to… Co pan wie na temat Bzyku?
Vimes wytrzeszczył oczy. Marchewa chrząknął dyskretnie.
— Rzeki czy miasta, sir? Patrycjusz się uśmiechnął.
— Wie pan, kapitanie, już dawno przestał mnie pan zaskakiwać. Chodziło mi o miasto.
— To jedno z większych miast w Uberwaldzie, sir — tłumaczył Marchewa. — Eksport: cenne metale, skóra, drewno i oczywiście tłuszcz z głębokich kopalni tłuszczu w Schmaltzbergu…
— Istnieje miasto o nazwie Bzyk? — spytał Vimes, wciąż zaskoczony tempem, w jakim dotarli tam od wilgotnego listu o psach.
— Ściśle mówiąc, sir, poprawna wymowa to raczej Bezik — odparł Marchewa.
— Mimo wszystko…
— A w Beziku, sir, „Morpork” brzmi tak samo jak ich określenie dla elementu damskiej bielizny — ciągnął Marchewa. — Kiedy się zastanowić, na świecie jest tylko skończona liczba sylab…
Читать дальше