— No tak, ale skoro jest panienka… — Nobby zmarszczył czoło, wślizgując się na nieznane terytoria lingwistyczne. — Mor… por… log… icz… nie uzdolniona…
— Wilkołak, Nobby. Znam to słowo.
— Właśnie. No to oczywiście czajenie się lepiej panience wychodzi i… i oczywiście nie jest właściwe, żeby kobiety musiały służyć za przynęty w pracy policyjnej…
Angua zawahała się, jak często się jej zdarzało, kiedy usiłowała rozmawiać z Nobbym na trudne tematy. Przesunęła dłońmi przed sobą, jak gdyby ugniatała niewidzialne ciasto swych myśli.
— Chodzi o to… Znaczy, ludzie mogliby… Wiesz… no… Wiesz, jak ludzie nazywają mężczyzn, którzy noszą peruki i suknie?
— Tak, panienko.
— Wiesz?
— Tak. Prawnicy, panienko.
— Dobrze. Tak, dobrze — odparła powoli Angua. — A teraz spróbuj inaczej…
— Eee… Aktorzy, panienko? Angua zrezygnowała.
— Dobrze ci w tej tafcie, Nobby — pochwaliła.
— Nie wydaje się panience, że wyglądam grubo? Angua pociągnęła nosem.
— Och, nie… — szepnęła.
— Pomyślałem, że lepiej pochlapię się czymś pachnącym dla zachowania pozorów prawdopozoreństwa… podobieństwa — wyjaśnił pospiesznie Nobby.
— Co? Nie… — Angua potrząsnęła głową i znowu wciągnęła powietrze. — Wyczuwam coś jeszcze…
— Dziwne, bo to pachnidło jest dość gryzące i nie wydaje mi się, żeby lilia z dolin tak pachniała…
— To nie perfumy.
— …Ale ta lawenda, co ją mieli, to można by nią mosiądz czyścić…
— Nobby, dasz radę sam wrócić do komisariatu na Flaku? — spytała Angua.
Mimo rosnącej paniki pomyślała: W końcu co może się zdarzyć?
— Tak, panienko.
— Boja muszę coś… rozwiązać.
Odeszła szybko, a nowy zapach wypełniał jej nozdrza. Musiał być całkiem mocny, skoro pokonał Eau de Nobbs… I był. Och, był…
Nie tutaj, myślała. Nie teraz.
Nie on.
* * *
Uciekający człowiek zakołysał się na mokrej od śniegu gałęzi i zdołał zeskoczyć na konar sąsiedniego drzewa. To oddaliło go od strumienia. Jak dobry mają węch? Świetny, wiedział o tym. Ale czy aż tak świetny?
Przeszedł na kolejną zwisającą gałąź. Jeśli biegną wzdłuż brzegów, a są dostatecznie inteligentne, by to robić, nigdy się nie zorientują, że opuścił koryto strumienia.
Usłyszał wycie — gdzieś po lewej stronie. Skierował się w prawo, w mrok puszczy.
* * *
Vimes słyszał, jak Marchewa szuka czegoś po ciemku. Po chwili klucz zgrzytnął w zamku.
— Myślałem, że tym miejscem zarządza teraz Kampania Równego Wzrostu — powiedział.
— Trudno znaleźć wolontariuszy — odparł Marchewa. Przepuścił go przodem w niskich drzwiach i zapalił świecę. — Zaglądam tu codziennie, żeby mieć wszystko na oku, ale nikt inny jakoś się nie interesuje.
— Nie rozumiem dlaczego — zapewnił Vimes, rozglądając się po Muzeum Chleba Krasnoludów.
Jedyną pozytywną opinią, jaką można by wyrazić o rozmaitym leżącym wokół pieczywie, była ta, że jest pewnie tak samo jadalne jak w dniu, gdy zostało upieczone.
Chociaż lepszym określeniem byłoby „wykute”. Chleb krasnoludów wykorzystywany był jako posiłek tylko w ostateczności, a służył także jako broń i waluta. Krasnoludy, o ile Vimes się orientował, nie należały do osobników religijnych, jednak sposób, w jaki myślały o chlebie, był temu bliski.
Gdzieś w mroku coś brzęknęło i zachrobotało.
— Szczury — stwierdził Marchewa. — Cały czas próbują zjadać chleb krasnoludów, biedaczyska. No, jesteśmy na miejscu. Kajzerka z Kamienia. Replika, naturalnie.
Vimes przyjrzał się niekształtnemu obiektowi na zakurzonej podstawce. Był mniej więcej podobny do kajzerki, ale tylko wtedy, jeśli człowiek z góry wiedział, czego się spodziewać. W przeciwnym razie termin „kawał skały” opisywał ten eksponat w mia-rę precyzyjnie. Miał rozmiar i kształt zbliżony do dobrze wysiedzianej poduszki. Dało się zauważyć charakterystyczne gwiaździste nacięcia.
— Moja żona kładzie na czymś takim stopy, kiedy jest bardzo zmęczona — zauważył.
— Ma tysiąc pięćset lat — oświadczył Marchewa z czymś zbliżonym do podziwu w głosie.
— Mówiłeś chyba, że to replika…
— No tak, ale replika czegoś bardzo ważnego, sir.
Vimes pociągnął nosem. W powietrzu dawał się wyczuć dość intensywny zapach.
— Mocno tu pachnie kotami, prawda?
— Niestety, polują tutaj na szczury, sir. Szczur, który schrupie kawałek chleba krasnoludów, nie jest w stanie uciekać.
Vimes zapalił cygaro. Marchewa rzucił mu spojrzenie pełne ogólnej dezaprobaty.
— Jesteśmy wdzięczni odwiedzającym za niepalenie tutaj — powiedział.
— Dlaczego? Nie wiecie przecież, czy zapalą. — Vimes oparł się o gablotę. — No dobrze, kapitanie. Dlaczego tak naprawdę mam jechać do… Bzyku? Nie znam się wprawdzie na dyplomacji, ale wiem, że nigdy nie chodzi tam o jedną kwestię. Kto to jest ten dolny król? Dlaczego krasnoludy się tłuką?
— No więc, sir… Słyszał pan o kruk?
— Krasnoludzie prawo górnicze?
— Brawo, sir. Ale to coś więcej. Chodzi o to… jak żyć. Prawa własności, prawa małżeńskie, dziedziczenie, zasady rozstrzygania wszelkiego rodzaju sporów, takie rzeczy. Właściwie wszystko. A dolny król… Myślę, że można go określić jako ostateczny sąd apelacyjny. Słucha rad, oczywiście, ale ma ostatnie słowo. Czy to jasne?
— Jak dotąd brzmi sensownie.
— Jest koronowany na Kajzerce z Kamienia i siedzi na niej, wydając sądy, ponieważ wszyscy dolni królowie tak robili od czasów B’hriana Krwawego Topora, który panował tysiąc pięćset lat temu. To daje… autorytet.
— Jest wybierany, rodzi się czy jak? — zainteresował się Vimes.
— Można chyba powiedzieć, że wybierany — odparł Marchewa. — Ale tak naprawdę grupa starszych krasnoludów uzgadnia to między sobą. Po wysłuchaniu innych krasnoludów, oczywiście. Sondowanie opinii, jak się to określa. Tradycyjnie pochodzi z któregoś z wielkich rodów. Ale… no…
— Tak?
— W tym roku sytuacja jest trochę inna. Nastroje są… gorące. Aha, pomyślał Vimes.
— Wygrał niewłaściwy krasnolud? — zapytał.
— Niektóre krasnoludy tak twierdzą. Lecz zakwestionowano raczej sam proces — wyjaśnił Marchewa. — Przez krasnoludy z największego krasnoludziego miasta poza Uberwaldem.
— Nie mów… To musi być to na Oś od…
— To Ankh-Morpork, sir.
— Co? Nie jesteśmy miastem krasnoludów!
— Żyje ich tu obecnie pięćdziesiąt tysięcy, sir.
— Naprawdę?
— Tak jest, sir.
— Jesteś pewien?
— Tak, sir.
Oczywiście, że jest pewien, pomyślał Vimes. Prawdopodobnie zna wszystkich z imienia i nazwiska.
— Musi pan zrozumieć, sir, że toczy się obecnie taka jakby dyskusja — tłumaczył Marchewa. — O tym, jak definiuje się krasnoluda.
— No wiesz, niektórzy mogliby powiedzieć, że przecież są krasnoludami, ponieważ…
— Nie, sir. Wzrost nie ma tu nic do rzeczy. Nobby Nobbs jest niższy od wielu krasnoludów, ale nie nazywamy go krasnoludem.
— Nie nazywamy go też człowiekiem — zauważył Vimes.
— I oczywiście ja także jestem krasnoludem.
— Wiesz, Marchewa, już dawno planuję z tobą o tym porozmawiać…
— Adoptowany przez krasnoludy, wychowany przez krasnoludy. Dla krasnoludów jestem krasnoludem, sir. Potrafię dokonać rytuału k’zakra, znam sekrety h’ragna, umiem ha’lk mój g’rakha jak należy… Jestem krasnoludem.
Читать дальше