— Muszę przyznać, że pańska uwaga, choć jedynie bardzo ogólnie zgodna z moimi opiniami w tej sprawie, przynajmniej była zwięzła. Jak się zdaje, wyglądał pan również bardzo groźnie.
— Bo ja zwykle tak wyglądam…
— Z całą pewnością. Na szczęście w Uberwaldzie będzie pan musiał wyglądać jedynie przyjaźnie.
— Ale nie wymaga pan chyba, żebym mówił coś w rodzaju „A może sprzedacie nam cały wasz tłuszcz bardzo tanio?”, prawda… — upewnił się zrozpaczony Vimes.
— Nie jest wymagane, by prowadził pan osobiście jakiekolwiek negocjacje. Tym zajmie się jeden z moich urzędników, który powoła tymczasową ambasadę i przedyskutuje te sprawy ze swoimi odpowiednikami na rozmaitych dworach Uberwaldu. Wszyscy urzędnicy mówią tym samym językiem. Pan ma jedynie być tak książęcy, jak tylko pan potrafi. Oczywiście będzie panu towarzyszył orszak. Personel — dodał Vetinari, widząc tępy wzrok Vimesa. Westchnął. — Ludzie, którzy z panem pojadą. Proponuję sierżant Anguę, sierżanta Detrytusa i kapral Tyłeczek.
— Aha… — Marchewa z uznaniem pokiwał głową.
— Przepraszam… — powiedział Vimes. — Mam wrażenie, że jakoś straciłem spory fragment rozmowy.
— Wilkołak, troll i krasnolud — wyjaśnił Marchewa. — Mniejszości etniczne, sir.
— …Tyle że w Uberwaldzie są większościami etnicznymi — dodał Vetinari. — Ta trójka funkcjonariuszy właśnie stamtąd pochodzi, o ile mi wiadomo. Ich obecność powie więcej niż grube tomy…
— Ja nie dostałem nawet kartki — odparł Vimes. — Wolałbym raczej…
— Sir, w ten sposób zademonstruje pan mieszkańcom Uberwaldu, że my tutaj, w Ankh-Morpork, jesteśmy społeczeństwem wielokulturowym — przekonywał Marchewa.
— Ach, rozumiem. „Ludzie jak my” — mruknął ponuro Vimes. — Ludzie, z którymi można robić interesy.
— Czasami — wtrącił kwaśnym tonem Vetinari — naprawdę mam wrażenie, że poziom cynizmu w straży jest…jest…
— Niewystarczający? — dokończył Vimes. Odpowiedziało mu milczenie.
— No dobrze — westchnął. — Pójdę polerować gałki na mojej koronie…
— Korona diuka, jeśli dobrze pamiętam heraldykę, nie ma żadnych gałek. Jest stanowczo… spiczasta. — Patrycjusz przesunął w jego stronę niewielki stosik papierów zwieńczony zaproszeniem ze złoconymi brzegami. — Każę natychmiast przesłać… sekara. Dokładniejszą odprawę przeprowadzimy później. Proszę przekazać diuszesie moje wyrazy szacunku. I nie pozwólcie mi, panowie, dłużej zajmować wam czasu…
— Zawsze to mówi — burczał Vimes, gdy razem z kapitanem zbiegali już po schodach. — Wie, że nie znoszę być mężem diuszesy.
— Myślałem, że pan i lady Sybil…
— Och, być mężem Sybil jest wspaniale, naprawdę — zapewnił pospiesznie Vimes. — Tylko ta część z diuszesą mi nie pasuje. Gdzie są dziś wszyscy?
— Kapral Tyłeczek ma służbę przy gołębiach, Detrytus jest na nocnym patrolu ze Swiresem, a Angua dostała specjalne zadanie na Mrokach, sir. Pamięta pan? Z Nobbym?
— Bogowie, tak… Dobrze. Kiedy zjawią się jutro, lepiej ich do mnie przyślij. A przy okazji, zdejmij Nobby’emu tę potworną perukę i gdzieś ją schowaj. — Vimes przeglądał papiery. — Nigdy nie słyszałem o dolnym królu krasnoludów — wyznał. — Zawsze mi się wydawało, że „król” w krasnoludzim oznacza kogoś w rodzaju star-szego inżyniera.
— No tak, ale dolny król jest dość wyjątkowy — odparł Marchewa.
— Dlaczego?
— Wszystko się zaczęło od Kajzerki z Kamienia, sir.
— Od czego?
— Czy moglibyśmy wrócić do Yardu okrężną drogą, sir? Łatwiej mi będzie wytłumaczyć.
* * *
Młoda kobieta stała na rogu ulicy na Mrokach. Jej ogólna postawa sugerowała, że jest kimś, kto w specyficznej gwarze tego rejonu nazywany jest damą dworu. Dokładniej: damą z dworu, czekającą na Odpowiedniego Mężczyznę. A w każdym razie mężczyznę dysponującego odpowiednią gotówką.
Od niechcenia kołysała torebką.
Był to wyraźnie rozpoznawalny sygnał dla każdego, kto miał choćby mózg gołębia. Członek Gildii Złodziei przeszedłby ostrożnie drugą stroną ulicy, obdarzając tę kobietę uprzejmym, a co ważniejsze nieagresywnym skinieniem głowy. Nawet mniej uprzejmi niezależni złodzieje, którzy czaili się w tej okolicy, dwa razy by się zasta-nowili, nim spojrzeliby łakomie na torebkę. Gildia Szwaczek wymierzała sprawiedliwość bardzo szybko i nieodwracalnie.
Chude ciało Załatwione Duncana nie dysponowało jednak mózgiem gołębia. Niski człowieczek przez całe pięć minut wpatrywał się w torebkę jak kot, a teraz hipnotyzowała go sama myśl ojej zawartości. Niemal wyczuwał smak pieniędzy. Wzniósł się na palce, opuścił głowę, wypadł z zaułka, porwał torebkę i przebiegł jeszcze kilka cali, nim świat wokół eksplodował, a on sam wylądował w błocie.
Coś przy jego uchu zaczęło się ślinić. Słyszał też niski, przeciągły warkot — obietnicę tego, co się stanie, jeśli spróbuje się poruszyć.
Potem usłyszał kroki, a kątem oka dostrzegł plamę twarzy.
— Och, Załatwione… — odezwał się głos. — Wyrywanie damom torebek? Nisko upadłeś, nawet jak na ciebie. Naprawdę mogło ci się coś stać. To tylko Duncan, panienko. Nie sprawia kłopotów. Można go puścić.
Ciężar zniknął z pleców Duncana. Usłyszał, jak coś odbiega w mrok zaułka.
— Załatwiłem to, załatwiłem — powtarzał desperacko złodziejaszek, gdy kapral Nobbs pomagał mu wstać.
— Tak, wiem. Widziałem — przyznał Nobby. — A wiesz, co by się z tobą stało, gdyby zobaczyła to Gildia Złodziei? Byłbyś już trupem spływającym rzeką, bez szans na przepustkę za dobre sprawowanie.
— Nienawidzą mnie, bo jestem taki dobry — tłumaczył Duncan przez swą skołtunioną brodę. — Nie słyszałeś o kradzieży u Cała Jol-sona w zeszłym miesiącu? To ja go załatwiłem.
— Zgadza się, Duncan. To ty.
— I obrobiłem skarbiec ze złotem w zeszłym tygodniu. To też ja. Wcale nie Węglarz i jego chłopcy.
— Nie, Duncan, to byłeś ty.
— I ta robota u złotnika, co to wszyscy mówią, że Chrupki Ron załatwił…
— Ty załatwiłeś, prawda?
— Zgadza się — potwierdził Duncan.
— I to ty ukradłeś bogom ogień, co, Duncan? — Nobby uśmiechnął się złośliwie pod peruką.
— Tak, to ja. — Duncan kiwnął głową. Pociągnął nosem. — Byłem wtedy o wiele młodszy, ma się rozumieć. — Wytrzeszczył na Nob-by’ego swe oczy krótkowidza. — Dlaczego nosisz sukienkę, Nobby?
— Tajna akcja.
— Jasne. — Duncan niepewnie przestąpił z nogi na nogę. — Nie dałbyś mi paru pensów, Nobby? Od dwóch dni nic nie jadłem. W mroku błysnęły monety.
— A teraz znikaj — rzucił kapral.
— Dzięki, Nobby. Gdybyście mieli jakieś niewyjaśnione zbrodnie, wiesz, gdzie mnie szukać.
I złodziej odszedł, utykając.
Za Nobbsem pojawiła się sierżant Angua dopinająca półpancerz.
— Biedaczysko — stwierdziła.
— W swoim czasie był dobrym złodziejem. — Nobby wyjął z torebki notes i zapisał kilka linijek.
— Ładnie, że mu pomogłeś.
— Zawsze mogę odebrać sobie pieniądze z puszki — odparł. — A teraz wiemy, kto zwinął te sztabki. Zasłużę u pana Vimesa na pióro do hełmu…
— Czepka, Nobby.
— Co?
— Do twojego czepka. Masz wokół niego całkiem ładne kwiatki.
— A… no tak.
— Nie to, że się skarżę — powiedziała Angua — ale kiedy dostaliśmy tę robotę, myślałam, że to ja będę przynętą, a ty wsparciem.
Читать дальше