— Zatrzymacie się po drodze przy wieży sekarowej i nadacie wiadomość do Yardu. — Vimes oddał Marchewie notes. — Powiecie im, że jesteście już w drodze. Zabierzecie ze sobą młodego Igora i pomożecie mu jakoś się urządzić. Dobrze? I przedstawicie raport jego lordowskiej mości.
— Eee… Pan nie jedzie? — zdziwił się Marchewa.
— Lady Sybil i ja weźmiemy inny powóz — odparł Vimes. — Albo kupimy sanie. Bardzo wygodne są takie sanie. A potem… Potem pojedziemy trochę wolniej.
Pooglądamy widoki. Zmitrężymy nieco po drodze. Zrozumiano?
Zauważył uśmiech Angui i zastanowił się, czy Sybil się jej zwierzyła.
— Absolutnie, sir — zapewnił Marchewa.
— Aha, i jeszcze, no… zajrzycie do Burleigha i Wręcemocnego, zamówicie po parę tuzinów wszystkiego z samej góry ich katalogu broni ręcznej i poślecie to następnym dyliżansem pocztowym do Bzyku, do rąk własnych kapitana Tantony’ego.
— Opłata za dyliżans będzie wysoka, sir… — zaczął Marchewa.
— Nie chciałem, żebyście mi to tłumaczyli, kapitanie. Chciałem, żebyście powiedzieli „Tak jest, sir”.
— Tak jest, sir.
— Spytajcie przy bramie o… takie trzy smętne kwoki, które mieszkają w dużym domu niedaleko stąd. Obok wiśniowego sadu. Ustalcie adres, a kiedy już wrócicie, poślijcie im trzy bilety na dyliżans do Ankh-Morpork.
— Jasne, sir.
— Brawo. Jedźcie bezpiecznie. Zobaczymy się za tydzień. Albo dwa. Najwyżej trzy. W porządku?
Kilka minut później dygotał z zimna na schodkach i patrzył, jak powóz znika w jasnym blasku poranka.
Poczuł ukłucie winy, ale tylko maleńkie ukłucie. Oddawał straży każdy dzień swego życia i najwyższy czas, uznał, żeby straż dała mu tydzień. Albo dwa. Najwyżej trzy.
Właściwie, uświadomił sobie, jak na ukłucia, to przypominało raczej drobne „ping!”, które — jak pamiętał — było gwarowym słowem oznaczającym lęg. W tej chwili zobaczył przed sobą przyszłość, a to więcej, niż udało mu się kiedykolwiek. Zamknął za sobą drzwi i wrócił do łóżka.
* * *
W piękny dzień patrzący z wysokich punktów obserwacyjnych w Ramtopach może spojrzeć bardzo daleko na równiny.
Krasnoludy zaprzęgły do pracy górskie strumienie i zbudowały stopnie śluz, sięgające na milę w górę od falujących łąk. Za korzystanie z nich pobierały nie drobnego pensa, ale całkiem solidnego dolara. Barki bez przerwy wędrowały w górę i w dół, kierując się do rzeki Smarl i miast na równinach. Niosły węgiel, żelazo, glinę ogniotrwałą, melasę [22] Złoża melasy pod Ankh-Morpork już dawno zostały wyczerpane, a kopalnie upamiętnia tylko nazwa ulicy. Ale zderzenie z Piątym Elefantem zasypało ziemią tysiące akrów prehistorycznej trzciny cukrowej wokół granic Uberwaldu, a powstały wskutek tego gęsty, krystaliczny cukier stał się podstawą rozwoju przemysły wydobywczego, cukierniczego i dentystycznego.
i tłuszcz — pospolite składniki puddingu cywilizacji.
W czystym, rozrzedzonym powietrzu potrzebowały kilku dni, by zniknąć z oczu. Przy dobrej pogodzie człowiek mógł zobaczyć przyszłą środę.
Kapitan jednej z barek czekających przy górnej śluzie wyszedł na pokład, by wyrzucić za burtę fusy z imbryka. Zauważył małego pieska na nabrzeżu — siedział tam i służył z nadzieją w oczach.
Kapitan odwrócił się i już zmierzał do kabiny, kiedy pomyślał: jaki ładny mały piesek.
Była to myśl tak wyraźna, aż zdawało mu się, że ją usłyszał. Rozejrzał się jednak i w pobliżu nie było nikogo. A psy nie umieją mówić.
Usłyszał siebie, jak myśli: Ten mały fy się piesek przydał; mógł-fy odpędzać szczury, żefy nie wyżerały ładunku alfo co.
Tb musiały być jego myśli, uznał. Nikogo innego nie widział, a wszyscy przecież wiedzą, że psy nie mówią.
— Szczury nie jedzą węgla, prawda? — powiedział na głos.
I pomyślał bardzo wyraźnie: No ale nigdy nie wiadomo, kiedy zaczną, nie? Zresztą to taki słodki pieseczek, w dodatku całe dnie frnął w głęfokim śniegu, nie żefy to kogoś ofchodziło…
Kapitan barki zrezygnował. Ileż można się kłócić z samym sobą?
Dziesięć minut później barka rozpoczęła swój długi zjazd na równiny, a piesek siedział na dziobie i rozkoszował się rześką bryzą.
Ogólnie rzecz biorąc, myślał Gaspode, zawsze lepiej jest patrzeć w przyszłość.
* * *
Nobby Nobbs ukrył się przed wiatrem przy murze komendy straży i ponuro rozcierał ręce, gdy nagle wyrósł przed nim jakiś cień.
— Co tu robisz, Nobby? — zapytał Marchewa.
— Co? Pan kapitan?
— Nikogo nie ma przy bramie, nikogo na patrolu. Czy nikt nie odebrał mojej wiadomości? Co się dzieje?
Nobby oblizał wargi.
— Noo… Nie ma… Właściwie to w tej chwili nie ma straży. Nie per sen. — Drgnął. Za Marchewa zobaczył Anguę. — Ehm… Pan Vimes wrócił z wami czy jak?
— Co się tu dzieje, Nobby?
— No bo widzicie… Fred tak jakby… a potem całkiem… i ani się kto obejrzał, a zaczął… i wtedy my… a on nie chciał wyjść… i wtedy my… a on przybił drzwi… i pani Fredowa przyszła i krzyczała na niego przez dziurę na listy… i większość chłopaków odeszła szukać innej roboty… a teraz zostałem tylko ja, Dorfl, Reg i Kocioł, przychodzimy tu na zmianę, kręcimy się trochę, przez dziurę na listy wsuwamy mu jedzenie… i… to właściwie wszystko.
— Możesz powtórzyć jeszcze raz, ale uzupełniając puste miejsca? — poprosił Marchewa.
To potrwało znacznie dłużej. Nadal pozostały puste miejsca. Marchewa wypełnił je z trudem.
— Rozumiem — powiedział w końcu.
— Pan Vimes szału dostanie, prawda? — spytał żałośnie Nobby.
— Nie martwiłabym się o pana Vimesa — mruknęła Angua. — Nie w tej chwili.
Marchewa przyjrzał się frontowym drzwiom. Były z solidnego dębu. We wszystkich oknach tkwiły kraty.
— Idź i przyprowadź tu funkcjonariusza Dorfla, Nobby — polecił.
Dziesięć minut później komenda straży miała nowe wejście. Marchewa przestąpił nad gruzem i pomaszerował na górę.
Fred Colon siedział skulony na krześle, wpatrzony w jedną samotną kostkę cukru.
— Bądź ostrożny — szepnęła Angua. — Może być w dość chwiejnym stanie umysłu.
— Bardzo prawdopodobne — przyznał Marchewa. Pochylił się.
— Fred… — szepnął.
— Mm? — wymruczał Colon.
— Na nogi, sierżancie! Coś was boli? I powinno, bo stoję wam na brodzie! Macie pięć minut, żeby się umyć, ogolić i wrócić tu z jasną, promienną twarzą! Powstań! Do łazienki! W ty-ył zwrot! Biegiem marsz! Raz-dwa, raz-dwa!
Angua miała wrażenie, że żadna część Freda Colona powyżej szyi, może z wyjątkiem uszu, nie uczestniczy w tym, co się działo. Fred wstał już na baczność, tupiąc, wykonał w tył zwrot i pędem ruszył do drzwi.
Marchewa odwrócił się do Nobby’ego.
— Wy też, kapralu!
Nobby, dygocząc w szoku, zasalutował obiema rękami równocześnie i pognał za Colonem.
Marchewa podszedł do kominka i pogrzebał w popiele.
— O bogowie…
— Wszystko spalone? — spytała Angua.
— Obawiam się, że tak.
— Niektóre z tych stosów były jak starzy przyjaciele.
— Dowiemy się, czy straciliśmy coś ważnego, kiedy zacznie śmierdzieć.
Nobby i Colon wrócili po chwili, zdyszani i zaróżowieni. Colon miał przyklejone na twarzy kilka kawałków bibułki w miejscach, gdzie golenie przebiegało nazbyt entuzjastycznie, ale poza tym wyglądał o wiele lepiej. Znowu był sierżantem. Ktoś wydawał mu rozkazy. Jego mózg pracował. Świat stanął na nogach.
Читать дальше