Tymczasem okazała się nudna. Ale przynajmniej była to wielka nuda, nuda destylowana i kultywowana przez tysiące lat, aż uzyskała imponujący połysk, jak to się zdarza nawet z brudem, jeśli dostatecznie długo się go poleruje. Była to nuda przekuta w kształt i formę ceremonii.
Zaplanowano ją w czasie tak, by przetestować wytrzymałość przeciętnego pęcherza.
Pewna liczba krasnoludów odczytywała fragmenty starożytnych zwojów. Było tam coś, co brzmiało jak urywki Sagi Koboldiańskiej, i Vimes przeraził się przez chwilę, że czeka ich kolejna opera, ale zakończyły się zaledwie po godzinie. Znowu nastąpiły głośne czytania, ale już przez inne krasnoludy. W pewnym momencie król, który stał samotnie w kręgu płonących świec, otrzymał skórzaną sakwę, mały topór górniczy i rubin. Vimes nie zrozumiał znaczenia żadnego z tych przedmiotów, ale sądząc po reakcjach widzów, każdy z nich miał ogromne i głębokie znaczenie dla tysięcy, które stały wokół. Tysięcy? Nie, musiały się tu zebrać dziesiątki tysięcy, uznał. Całą misę jaskini wypełniały kolejne rzędy krasnoludów. Może i sto tysięcy…
…a on miał miejsce w pierwszym rzędzie. Nikt nic nic mówił. Cała ich czwórka została po prostu doprowadzona tutaj i pozostawiona, choć ciche pomruki sugerowały, że Detrytus zwraca pewną uwagę. Wokół nich stały dostojne, długobrode i bogato odziane krasnoludy.
Ktoś tu ma się czegoś nauczyć, pomyślał Vimes. Zastanawiał się, dla kogo przeznaczona jest ta lekcja.
Wreszcie wniesiono Kajzerkę, małą i szorstką, a jednak trzymaną przez dwadzieścia cztery krasnoludy na wielkiej platformie. Z najwyższym szacunkiem ułożyły ją potem na stołku.
Wyczuł zmianę atmosfery w wielkiej grocie i raz jeszcze pomyślał: nie ma tu żadnej magii, biedni frajerzy, nie ma historii. Postawiłbym własne pobory na to, że formę do tego kamienia zrobili z gumy pochodzącej z kadzi, której poprzednio używali do produkcji Niezawodnych Towarzyszy Sonky’ego. I to jest ta wasza święta relikwia…
Odczytano kolejne teksty, tym razem o wiele krótsze.
W końcu krasnoludy, które uczestniczyły w tych nieskończonych, otępiających godzinach ceremonii, wycofały się z centrum groty, pozostawiając jedynie króla. Wydawał się mały i samotny jak Kajzerka.
Rozejrzał się dookoła i choć było niemożliwe, by wśród okrytych mrokiem tysięcy zauważył Vimesa, zdawało się, że wzrok na ułamek sekundy zatrzymał na delegacji Ankh-Morpork.
Usiadł.
Rozległo się westchnienie. Narastało coraz głośniejsze — huragan stworzony z oddechu narodu. Odbijał się echami od skał, aż zagłuszył wszelkie inne dźwięki.
Vimes spodziewał się niemal, że Kajzerka eksploduje, rozkru-szy się albo rozżarzy do czerwoności. Ale to głupie, tłumaczyła kurcząca się część jego umysłu. To przecież kopia, nonsens, coś wykonanego w Ankh-Morpork dla pieniędzy, coś, co kosztowało już życie. Nie była, nie mogła być prawdziwa…
Ale wśród huku westchnień wiedział, że dla wszystkich, którzy potrzebowali wiary, i dzięki wierze tak mocnej, że prawda stawała się czymś innym niż fakt, na teraz, na wczoraj i na jutro jest to jednocześnie rzecz i cała rzecz.
* * *
Kiedy dotarli do lasu pod wodospadem, Angua zauważyła, że Marchewa chodzj już lepiej, a szpadel na ramieniu nie jest dla niego żadnym ciężarem. Wokół na śniegu widzieli ślady wilków.
— Nie mogły zostać — powiedziała, gdy szli między drzewami. — Mocno to odczuły, kiedy zginął, ale… wilki patrzą w przyszłość. Nie starają się pamiętać.
— Mają szczęście — stwierdził Marchewa.
— Są realistami. Po prostu przyszłość zawiera dla nich następny posiłek i następne zagrożenie. Ręka już cię nie boli?
— Jest jak nowa.
Odnaleźli leżącą przy samym brzegu zamarzającą masę futra. Marchewa wyciągnął ciało z wody, trochę wyżej odgarnął z ziemi śnieg i zaczął kopać.
Po chwili zdjął koszulę. Sińce już znikały.
Angua usiadła i zapatrzyła się w wodę, słuchając głuchych uderzeń łopaty i czasem stęknięcia, kiedy Marchewa trafiał w korzeń. Potem usłyszała cichy szelest czegoś ciągniętego po śniegu, chwilę ciszy i łoskot kamieni i piasku wsypywanych do wykopu.
— Chcesz powiedzieć kilka słów? — spytał Marchewa.
— Wczoraj w nocy słyszałeś wycie. Tak to robią wilki. — Wciąż spoglądała ponad wodą. — Nie ma innych słów.
— No to może chwila ciszy… Odwróciła się gniewnie.
— Zapomniałeś, co się działo w nocy? Nie myślałeś, czym mogę się stać? Nie martwisz się o przyszłość?
— Nie.
— Dlaczego nie, do demona?
— Jeszcze się nie wydarzyła. Pójdziemy? Niedługo zrobi się ciemno.
— A jutro?
— Chciałbym, żebyś wróciła do Ankh-Morpork.
— Po co? Nic mnie tam nie ciągnie. Marchewa uklepał ziemię na grobie.
— A czy zostało coś, co cię tu trzyma? — zapytał. — Poza tym ja…
Nie próbuj nawet wymawiać tych słów, pomyślała. Nie w takiej chwili.
I wtedy oboje zauważyli wilki. Skradały się między drzewami — ciemniejsze cienie wśród wieczornego zmierzchu.
— Polują. — Angua chwyciła Marchewę za ramię.
— Nie przejmuj się. Nie zaatakują człowieka bez powodu.
— Marchewa… — Tak?
Wilki się zbliżały.
— Nie jestem człowiekiem!
— Ale wczoraj w nocy…
— To co innego. Pamiętały Gavina. Teraz jestem dla nich tylko wilkołakiem…
Wilki podchodziły coraz bliżej. Sierść jeżyła im się na karkach. Warczały. Poruszały się trochę bokiem, jak ci, u których nienawiść właśnie zdołała przezwyciężyć strach. Lada moment ta równowaga u któregoś przechyli się całkowicie w jedną stronę i wtedy będzie już po wszystkim.
Nastąpił skok… i to Marchewa skoczył. Chwycił prowadzącego wilka za kark i ogon, i trzymał mocno, gdy zwierzę szarpało się i kłapało paszczą. Gorączkowe próby wyrwania się doprowadziły tylko do tego, że wilk biegał w kółko dookoła Marchewy; pozostałe cofały się przed tą smugą szarości. Potem, kiedy się potknął, Marchewa ugryzł go w kark. Wilk zaskowyczał.
Marchewa puścił go i wstał. Popatrzył na krąg wilków. Cofały się przed jego spojrzeniem.
— Hmmm? — powiedział.
Wilk na ziemi zaskomlał i wstał chwiejnie.
— Hmmm?
Wilk wycofał się z podkulonym ogonem, ale wciąż się zdawało, że niewidzialna smycz łączy go z Marchewą.
— Angua? — rzucił Marchewa, nie odrywając wzroku od zwierzęcia.
— Tak?
— Umiesz mówić po wilczemu? Znaczy, w tej postaci?
— Trochę. Słuchaj, skąd wiedziałeś, co zrobić?
— Och, obserwowałem zwierzęta — odparł, jakby to wszystko tłumaczyło. — Powiedz im, proszę… Powiedz, że jeśli teraz sobie pójdą, nie zrobię im krzywdy.
Zdołała wyszczekać te słowa. W ciągu tych kilku sekund wszystko się zmieniło. Teraz to Marchewa pisał scenariusz.
— Powiedz im też, że chociaż odchodzę, mogę jeszcze wrócić. Jak ten ma na imię? — skinął głową w stronę skulonego wilka.
— To jest Je Złe Mięso — szepnęła Angua. — Był… to znaczy jest przywódcą stada po śmierci Gavina.
— Więc powiedz im, że bardzo mi odpowiada, by im nadal przewodził. Powiedz to wszystko.
Przyglądały się jej z uwagą. Wiedziała, co myślą. Pokonał ich przywódcę. Czyli wszystko jest załatwione. Wilki nie mają w umysłach miejsca na niepewność.
Zwątpienie to luksus dla gatunków, które nie żyją o jeden posiłek od głodowej śmierci. Wciąż miały w myślach gavinokształtną pustkę i Marchewa w nią wszedł. Oczywiście, to długo nie potrwa. Ale też nie musi.
Читать дальше