Wielki biały koń, z rodzaju tych, których ludzie znający się na koniach nazywają siwkami, zbliżył się ku nim powoli. Przyszedł z dołu. Tupot kopyt było słychać, nim jeszcze się pojawił, a także hałas, który czynił, przedzierając się przez kępy jeżyn, kłębowiska bluszczu i janowca porastające zbocze. Był wielkości angielskich koni roboczych, pełne pięć łokci w kłębie, albo i więcej. Taki koń mógł ponieść do walki rycerza w pełnej zbroi, lecz na swym gołym grzbiecie dźwigał tylko kobietę odzianą od stóp do głów w szary strój. Jej długa spódnica i szal wyglądały jak utkane ze starych pajęczyn.
Twarz miała pogodną i spokojną.
Mieszkańcy cmentarza znali ją, bo każdy z nas spotyka Szarą Damę pod koniec naszych dni, a nie da się o niej zapomnieć.
Koń przystanął przy obelisku. Na wschodzie niebo zaczynało już jaśnieć perłową poświatą przedświtu, na widok której lud cmentarny odczuwał niepokój i tęsknił za powrotem do wygodnych domów. Mimo to, nikt nawet nie drgnął. Wszyscy przyglądali się damie na siwku z mieszaniną podniecenia i lęku. Umarli nie są przesądni, zazwyczaj nie, lecz patrzyli na nią tak, jak rzymski augur patrzył na krążące po niebie święte wrony, szukając w nich mądrości i wskazówek.
A ona przemówiła.
— Umarli winni okazywać litość — rzekła głosem przypominającym dźwięk setki maleńkich srebrnych dzwoneczków. I uśmiechnęła się.
Koń, który dotąd z zadowoleniem skubał i przeżuwał kępę bujnej trawy, zamarł. Dama dotknęła jego szyi i wierzchowiec zawrócił. Zrobił kilkanaście długich kroków, a potem zeskoczył ze zbocza i pomknął kłusem po niebie. Łoskot jego kopyt zamienił się we wczesny łoskot odległego grzmotu; po chwili koń zniknął im z oczu.
Tak przynajmniej spotkanie to wyglądało w opowieściach ludzi z cmentarza, którzy byli na wzgórzu owej nocy.
Debata dobiegła końca i nie trzeba było nawet głosować. Mieszkańcy postanowili, że dziecko, Nikt Owens, zostanie obdarzone Swobodą Cmentarza.
Mateczka Slaughter i Josiah Wortinghton, baronet, odprowadzili pana Owensa do krypty w starej kaplicy i przekazali pani Owens wieści.
Nie zdziwiła się wcale, słysząc o cudzie.
— Słusznie — rzekła. — Wielu z nich nie ma w łepetynach ni krztyny oleju. Ale nie ona. Oczywiście, że nie.
* * *
Nim w ów burzowy, szary poranek wzeszło słońce, dziecko zasnęło smacznie w wygodnym grobowcu Owensów (pan Owens zmarł bowiem jako dobrze prosperujący mistrz miejscowego cechu stolarzy i rzemieślnicy zadbali o to, by stosownie go uczcić).
Przed wschodem słońca Silas wyruszył w jeszcze jedną, ostatnią podróż. Znalazł wysoki dom na zboczu, zbadał znalezione tam trzy ciała i przyjrzał się układowi ran od noża. Gdy w końcu zaspokoił ciekawość, wyszedł w poranny mrok. W głowie wirowało mu od nieprzyjemnych myśli. Powrócił na cmentarz na szczyt wieży kaplicy, gdzie sypiał i przeczekiwał dni.
W miasteczku u stóp wzgórza mężczyznę imieniem Jack ogarniała coraz większa złość. Ta noc, noc na którą tak długo czekał, kulminacja miesięcy — a nawet lat — pracy zaczęła się wielce obiecująco: troje ludzi zginęło, nim zdołało choćby krzyknąć. A potem…
Potem wszystko poszło paskudnie nie tak. Czemu, u licha, poszedł na szczyt wzgórza, skoro dziecko bez wątpienia ruszyło na dół? Nim tam dotarł, ślad zdążył już ostygnąć. Ktoś musiał znaleźć malca, zabrać go, ukryć. Nie istniało inne wyjaśnienie.
Nagle ciszę przerwał grzmot, donośny niczym strzał z pistoletu, i deszcz rozpadał się na dobre. Mężczyzna imieniem Jack był wielce metodyczny, zaczął już planować swój następny ruch — rozmowy, które musi przeprowadzić z pewnymi mieszkańcami miasteczka, ludźmi, którzy zostaną jego oczami i uszami.
Nie musiał informować synodu, że mu się nie powiodło.
— Poza tym — rzekł do siebie, przywierając do witryny dającej osłonę przed porannym deszczem, padającym niczym łzy — jeszcze nie poniósł klęski. Jeszcze nie. Nie przez najbliższe lata. Miał mnóstwo czasu. Dość, by załatwić ostatnią niedokończoną sprawę. Dość, by przeciąć ostatnią nić.
Dopiero gdy rozległy się policyjne syreny i najpierw radiowóz, za nim karetka, a potem nieoznakowany wóz policyjny przemknęły na sygnale obok niego, kierując się na wzgórze, Jack z niechęcią uniósł kołnierz płaszcza, spuścił głowę i odszedł w poranek. Nóż spoczywał w kieszeni, bezpieczny i suchy w pochwie, chroniony przed rozpaczą żywiołów.
ROZDZIAŁ DRUGI
Nowa przyjaciółka
Nik był cichym dzieckiem o poważnych szarych oczach i gęstej szaroburej czuprynie. Zazwyczaj bywał raczej posłuszny. Nauczył się mówić i kiedy już opanował tę sztukę, zadręczał mieszkańców cmentarza pytaniami.
— Po czemu nie wolno mi wychodzić z cmentarza? pytał.
Albo:
— Jak mam zrobić to, co on właśnie zrobił?
Albo:
— Kto tu mieszka?
Dorośli starali się jak mogli odpowiadać na te pytania, lecz ich odpowiedzi bywały często mętne, mylące albo wewnętrznie sprzeczne. Wówczas Nik maszerował do starego kościoła i rozmawiał z Silasem.
Siadał tam i czekał o zachodzie słońca, tuż przed porą wstawania opiekuna.
Mógł zawsze liczyć na Silasa, który tłumaczył mu wszystko jasno, wyraźnie i tak prosto, że Nik w końcu rozumiał.
— Nie wolno ci wychodzić z cmentarza — a przy okazji, nie mówi się „po czemu" tylko „dlaczego", przynajmniej w dzisiejszych czasach — ponieważ tylko na cmentarzu jesteś bezpieczny. Tu właśnie mieszkasz i tu możesz znaleźć tych, którzy cię kochają. Na zewnątrz nie byłoby bezpiecznie. Jeszcze nie.
— Ale ty wychodzisz. Wychodzisz tam co noc.
— Jestem nieskończenie starszy od ciebie, chłopcze, i pozostaję bezpieczny niezależnie od miejsca.
— Ja też jestem tam bezpieczny.
— Chciałbym, żeby tak było. Ale tak naprawdę jesteś bezpieczny, dopóki pozostajesz tutaj.
Albo:
— Jak ty mógłbyś to zrobić? Pewne umiejętności da się nabyć dzięki edukacji, inne dzięki ćwiczeniom, jeszcze inne z czasem. Zdobędziesz je, gdy się przyłożysz do nauki. Wkrótce opanujesz Znikanie, Przemykanie i Wędrówkę we Śnie. Niestety, żywi nie są w stanie przyswoić sobie niektórych umiejętności i na nie będziesz musiał zaczekać nieco dłużej. Nie wątpię jednak, że z czasem zdobędziesz także te. Obdarzono cię Swobodą Cmentarza, toteż cmentarz się tobą opiekuje. Dopóki tu jesteś, możesz widzieć w ciemności, wędrować ścieżkami, którymi żywi nie powinni kroczyć.
Oczy żywych cię nie dostrzegają. Mnie także obdarzono Swobodą Cmentarza, choć w moim przypadku wiąże się z nią jedynie prawo zamieszkania.
— Chciałbym być taki jak ty. — Nik wydął dolną wargę.
— Nie — rzekł stanowczo Silas. — Nie chciałbyś.
Albo:
— Kto tu mieszka? Wiesz, Nik, w wielu przypadkach wypisano to na kamieniach. Umiesz już czytać? Znasz alfabet?
— Znam co?
Silas pokręcił głową, ale nic nie powiedział. Państwo Owens za życia nie przykładali wagi do czytania, a na cmentarzu brakowało elementarza.
Następnej nocy Silas pojawił się przed przytulnym grobowcem Owensów z trzema dużymi książkami w objęciach. Dwie z nich okazały się elementarzami z kolorowymi obrazkami (A jak Ala, B jak baba), trzecia zbiorem wierszyków. Miał też papier i pudełko woskowych kredek. Zabrał Nika na spacer po cmentarzu, podczas którego przykładał paluszki chłopca do najnowszych, i najwyraźniejszych nagrobków i tabliczek i uczył go odnajdywać litery alfabetu, począwszy od stromej iglicy dużego A.
Читать дальше