— Szukałem kogoś — oświadczył, wsuwając prawą dłoń do kieszeni płaszcza, by ukryć nóż, ale mieć go pod ręką.
— Na zamkniętym cmentarzu nocą? — spytał cierpko nieznajomy.
— To tylko dziecko — wyjaśnił Jack. — Przechodziłem tędy, gdy usłyszałem płacz dziecka, zajrzałem przez bramę i zobaczyłem je. Na moim miejscu każdy postąpiłby podobnie.
— Niezwykle doceniam pańskie zaangażowanie — odrzekł nieznajomy. — Gdyby jednak zdołał pan znaleźć to dziecko, jak zamierzał pan z nim stąd wyjść? Z dzieckiem na rękach nie da się wspiąć na mur.
— Zacząłbym krzyczeć, dopóki ktoś by mnie nie wypuścił — odparł Jack.
Zabrzęczały klucze.
— Ten ktoś to byłbym ja — powiedział nieznajomy. — Ja musiałbym pana wypuścić. — Wybrał z pęku jeden duży klucz. — Proszę za mną — polecił.
Jack ruszył za nieznajomym. Wyjął z kieszeni nóż.
— Pan jest tu dozorcą?
— Czy jestem? W pewnym sensie.
Szli w stronę bramy i — Jack był tego pewien — coraz bardziej oddalali się od dziecka. Ale dozorca miał klucze. Nóż w ciemności, nie trzeba nic więcej, i będzie mógł szukać dzieciaka całą noc, jeśli zajdzie taka konieczność.
Uniósł ostrze.
— Gdyby faktycznie było jakieś dziecko — dozorca mówił, nie oglądając się za siebie — to nie tu, na cmentarzu. Może się pan pomylił? W końcu to mało prawdopodobne, by dziecko dotarło aż tutaj. Najpewniej usłyszał pan nocnego ptaka i ujrzał kota, czy może lisa. Wie pan chyba, że władze trzydzieści lat temu, mniej więcej w czasach ostatniego pogrzebu, ogłosiły to miejsce ostoją przyrody. Proszę przemyśleć to dobrze i odpowiedzieć: czy jest pan pewien, że to właśnie dziecko pan widział?
Mężczyzna imieniem Jack zastanowił się.
Nieznajomy otworzył furtkę.
— Lis — podjął. — Te stworzenia wydają najdziwniejsze odgłosy, podobne do ludzkiego płaczu. Nie, pańska wizyta na cmentarzu to był błąd. Dziecko, którego pan szuka, jest gdzieś, ale nie tutaj. — Odczekał chwilę, by ta myśl rozgościła się w głowie Jacka. Potem otworzył zamaszystym gestem furtkę. — Niezmiernie miło było mi pana poznać dodał. — Ufam, że za bramą znajdzie pan wszystko, czego potrzebuje.
Jack stał przed bramą cmentarza. Nieznajomy, którego wziął za dozorcę, przystanął po drugiej stronie, zamknął kłódkę i zabrał klucz.
— Dokąd pan idzie? — spytał Jack.
— Na cmentarzu jest więcej wyjść — oznajmił nieznajomy. — Zostawiłem samochód po drugiej stronie wzgórza. Proszę się mną nie przejmować. Nie musi pan nawet pamiętać tej rozmowy.
— Nie — rzekł pogodnie Jack — nie muszę. — Przypomniał sobie wspinaczkę na wzgórze i fakt, że to, co wziął — za dziecko, okazało się lisem. A także to, że sympatyczny dozorca odprowadził go na ulicę. Wsunął nóż do ukrytej pochwy. — No cóż — dodał — dobranoc.
— Dobrej nocy życzę — odparł nieznajomy, którego Jack omyłkowo wziął za dozorcę.
Mężczyzna imieniem Jack ruszył w dół zbocza.
Nieznajomy obserwował go z cienia, dopóki tamten nie zniknął mu z oczu, następnie ruszył przez noc w górę, w miejsce niepodzielnie zdominowane przez obelisk i wkopany w ziemię płaski kamień, poświęcony pamięci Josiaha Worthingtona, miejscowego piwowara, polityka, a później baroneta, który niemal trzysta lat wcześniej kupił stary cmentarz i ziemię wokół niego i przekazał w wieczne użytkowanie miastu. Dla siebie przeznaczył najlepsze miejsce na wzgórzu — naturalny amfiteatr z widokiem na miasto w dole — i dopilnował, by cmentarz przetrwał jako cmentarz. Jego mieszkańcy byli mu wdzięczni, choć może nie aż tak, jak tego oczekiwał Josiah Worthington, baronet.
Na cmentarzu spoczywało około dziesięciu tysięcy dusz, lecz większość spała głęboko albo nie interesowała się conocnymi wydarzeniami, toteż w blasku księżyca w amfiteatrze zgromadziły się ich niecałe trzy setki.
Nieznajomy dotarł do nich bezszelestnie niczym mgła i w milczeniu obserwował z cienia dyskusję.
Przemawiał właśnie Josiah Worthington.
— Ależ dobrodziejko — rzekł. — Twój upór jest… Czyż nie widzisz sama, jaki jest śmieszny?
— Nie — odparła pani Owens. — Nie widzę.
Siedziała na ziemi ze skrzyżowanymi nogami, żywe dziecko spało jej na kolanach. Oplotła jego głowę bladymi dłońmi.
— Pani Owens, jeśli wielmożny pan pozwoli, próbuje rzec, że nie widzi tego w ten sposób — oznajmił pan Owens, stojący obok niej. — Uważa to za wypełnienie obowiązku.
Pan Owens poznał Josiaha Worthingtona, kiedy obaj jeszcze żyli. W swoim czasie wyszykował kilka pięknych mebli do jego dworu nieopodal Inglesham i wciąż żywił przed nim nabożny lęk.
— Jej obowiązek? — Josiah Worthington, baronet, potrząsnął głową, jakby chciał się pozbyć pasma pajęczyny. Obowiązki, dobrodziejko, masz wobec cmentarza i dobra tych, którzy tworzą wspólnotę bezcielesnych duchów, zjaw i podobnych upiorów. I obowiązek nakazuje ci jak najszybciej oddać to stworzenie do jego naturalnego domu, czyli nie tutaj.
— Matka chłopczyka dała mi go — odparła pani Owens, jakby to wszystko wyjaśniało.
— Moja droga niewiasto…
— Nie jestem twoją drogą niewiastą. — Pani Owens podniosła się z ziemi. — Po prawdzie w ogóle nie wiem, czemu tu jestem i rozmawiam z całą waszą bandą patentowanych durniów, skoro chłopiec wkrótce obudzi się głodny. Chciałabym tylko wiedzieć, gdzie znajdę dla niego strawę na tym cmentarzu.
— I — wtrącił sztywno Kajus Pompejusz — dokładnie w tym rzecz. Czym będziesz go karmić? Jak możesz się nim opiekować?
Oczy pani Owens płonęły.
— Potrafię się nim zająć — rzuciła — równie dobrze jak jego własna mama. Już mi go oddała. Spójrzcie… Przecież go trzymam. Dotykam.
— Bądź rozsądna, Betsy — odezwała się Mateczka Slaughter, drobne stworzenie w wielkim czepku i pelerynie, które nosiła za życia i w których ją pochowano. — Gdzie on będzie mieszkał?
— Tutaj — ucięła pani Owens. — Możemy obdarzyć go Swobodą Cmentarza.
Usta mateczki Slaughter zamieniły się w małe „o".
— Ale — zaczęła — ale ja nigdy — dodała.
— A czemuż by nie? W końcu to nie pierwszy raz obdarzylibyśmy przybysza z zewnątrz Swobodą Cmentarza.
— To prawda — zgodził się Kajus Pompejusz. — Ale on nie był żywy, Po tych słowach nieznajomy uświadomił sobie, czy tego chce, czy nie, że on także został wciągnięty do rozmowy, i niechętnie wyłonił się z cieni, odrywając się od nich niczym plama ciemności.
— Nie — zgodził się — nie jestem żywy. Ale uznaję racje pani Owens.
— Naprawdę, Silasie? — spytał Josiah Worthington.
— Naprawdę. Na dobre czy na złe — a szczerze wierzę, że na dobre — pani Owens i jej małżonek przyjęli to dziecko pod swą pieczę. Lecz, by wychować dziecko, trzeba czegoś więcej niż para poczciwych dusz. Trzeba całego cmentarza.
— A co z jedzeniem i resztą?
— Ja mogę opuszczać cmentarz i wracać. Przyniosę mu jedzenie.
— Dobrze ci to mówić — upierała się Mateczka Slaughter. — Ale ty pojawiasz się i znikasz i nikt nie wie, gdzie się podziewasz. Gdybyś nie wrócił przez tydzień, chłopiec mógłby umrzeć.
— Mądra z ciebie kobieta — rzekł Silas. — Widzę już, czemu wszyscy mówią o tobie z szacunkiem. — Nie mógł wpływać na umysły martwych tak jak na żywych, ale posługiwać się wszelkimi narzędziami pochlebstwa i perswazji, jakimi dysponował, owszem. A umarli nie są na nie odporni. Nagle podjął decyzję. — No dobrze, jeśli pan i pani Owens zostaną rodzicami, ja będę jego opiekunem. Pozostanę tutaj, a gdybym musiał odejść, dopilnuję, by ktoś zajął moje miejsce, sprowadzał dziecku jedzenie i zajmował się nim. Możemy skorzystać z krypty w kaplicy.
Читать дальше