— Ale — nie poddawał się Josiah Worthington. — Ale.
Ludzkie dziecko. Żywe dziecko. To znaczy. To znaczy, znaczy. To przecież cmentarz, nie pokój dziecinny, do diaska!
— Właśnie — przytaknął Silas. — Dobrze powiedziane, sir Josiahu, sam lepiej bym tego nie ujął. I z tej właśnie przyczyny, jeśli nie z innej, jest tak ważne, by wychować dziecko, jak najmniej zakłócając, jeśli wybaczycie mi to słowo, życie cmentarne. — To rzekłszy, podszedł lekkim krokiem do pani Owens i spojrzał na niemowlę śpiące w jej ramionach. Uniósł brew. — Czy on ma jakieś imię, pani Owens?
— Jego matka mi go nie podała.
— Rozumiem. Zresztą, stare imię i tak na niewiele by mu się zdało, a są tacy, którzy pragną go skrzywdzić. Może zatem sami wybierzemy mu imię?
— Kajus Pompejusz podszedł bliżej i przyjrzał się dziecku.
— Wygląda trochę jak mój prokonsul, Marek. Moglibyśmy nazwać go Markiem.
— Bardziej wygląda jak mój naczelny ogrodnik, Stebbins — nie zgodził się Josiah Worthington. — Zresztą, wcale nie proponuję nazwać go Stebbins; nieborak, pił jak smok.
— Wygląda jak mój siostrzeniec, Harry — wtrąciła Mateczka Slaughter i wydawało się, że cały cmentarz dołączy do dyskusji, a każdy mieszkaniec zacznie porównywać dziecko z kimś dawno zapomnianym, gdy odezwała się pani Owens.
— Nie wygląda jak nikt poza nim samym — oświadczyła stanowczo. — Nikt.
— W takim razie nazwijmy go Nikt — zaproponował Silas. — Nikt Owens.
I wtedy, jakby reagując na imię, dziecko otworzyło szeroko oczy i się ocknęło. Pokręciło głową, przyglądając się twarzom umarłych, mgle i księżycowi. W końcu spojrzało na Silasa. Nie odwróciło wzroku. Sprawiało wrażenie dziwnie poważnego.
— A co to za imię Nikt? — oburzyła się Mateczka Slaughter.
— Jego imię. I dobre imię — odparł Silas. — Dzięki niemu będzie bezpieczny.
— Nie chcę żadnych kłopotów — zadeklarował Josiah Worthington.
Niemowlę spojrzało w górę, na niego, a potem zmęczone, głodne czy może stęsknione za domem, rodziną i swoim światem wykrzywiło twarzyczkę i się rozpłakało.
— Zostaw nas — polecił pani Owens Kajus Pompejusz. Omówimy tę sprawę bez ciebie.
* * *
Pani Owens czekała przed cmentarną kaplicą. Ponad czterdzieści lat temu budynek przypominający mały kościół z wieżyczką uznano za obiekt zabytkowy o znaczeniu historycznym. Rada miasta zdecydowała, że odnowa małej kaplicy na zarośniętym, od dawna niemodnym cmentarzu byłaby zbyt kosztowna, toteż zamknęła drzwi na kłódkę i czekała, aż budowla się zawali. Mury porósł bluszcz, lecz kaplicę wzniesiono solidnie i nie miała runąć w tym stuleciu.
Dziecko zasnęło w objęciach pani Owens, która kołysała je ostrożnie, śpiewając mu starą piosenkę. Nauczyła ją jej matka, gdy ona sama była dzieckiem, w czasach kiedy mężczyźni po raz pierwszy zaczęli nosić pudrowane peruki.
Piosenka brzmiała tak:
Śpij, maleńki, słodko śpij,
pośpij jeszcze chwilę,
gdy dorośniesz, ruszysz w świat,
jeśli się nie mylę.
Poznasz miłość,
tańca krzynę,
znajdziesz skarb
i swoje imię…
I pani Owens odśpiewała ją całą, nim odkryła, że zapomniała jak się kończy. Miała wrażenie, że ostatnia linijka brzmiała coś jakby „i oślizgłe gile", ale być może zakończenie to pochodziło z zupełnie innej kołysanki. Urwała zatem i zamiast tego zaśpiewała tę o dwóch kotkach, szaroburych obydwóch, a potem swym ciepłym, mocnym głosem odśpiewała kolejną, nowszą, o chłopczyku, na którego z popielnika mruga iskiereczka. Zaczęła właśnie długą balladę o pewnym hrabim, którego żona, strapiona romansem męża, zmarła ze zgryzoty, gdy Silas wyłonił się zza narożnika budynku. W dłoniach trzymał kartonowe pudełko.
— Proszę bardzo, pani Owens — rzekł. — Mnóstwo dobrych rzeczy dla rosnącego chłopca. Możemy je schować w krypcie, prawda?
Kłódka odpadła mu w dłoni, pociągnął żelazne drzwi. Pani Owens weszła do środka, rozglądając się z powątpiewaniem po półkach i starych drewnianych ławkach ustawionych pod ścianą. W jednym kącie leżały spleśniałe pudła, pełne starych ksiąg parafialnych, za otwartymi drzwiami w drugim dostrzegła wiktoriańską toaletę i umywalnię.
Chłopczyk otworzył oczy, patrząc ciekawie.
— Jedzenie możemy zostawić tutaj — oznajmił Silas. — Jest chłodno, więc się nie zepsuje. — Sięgnął do pudełka i wyciągnął banana.
— A cóż to takiego i z czego to zrobiono? — Pani Owens przyjrzała się podejrzliwie żółto-brązowemu przedmiotowi.
— To banan. Owoc z tropików. O ile mi wiadomo, najpierw zdziera się łupinę — rzekł Silas. — O tak.
Dziecko — Nikt — szarpnęło się w ramionach pani Owens, która postawiła chłopczyka na kamiennej posadzce. Maluch podreptał szybko do Silasa, chwycił go za nogawkę i pociągnął.
Silas podał mu banana.
Pani Owens patrzyła, jak chłopiec je.
— Ba-nan — powtórzyła z powątpiewaniem. — Nigdy o nich nie słyszałam. Nigdy. Jak to smakuje?
— Nie mam bladego pojęcia — przyznał Silas, który żywił się tylko jednym, i to nie były banany. — Moglibyśmy przygotować tu chłopcu posłanie.
— Nie ma mowy. Owens i ja mamy przecież uroczy, przytulny grób przy grządce żonkili; mnóstwo tam miejsca dla malucha. Poza tym — dodała w obawie, że Silas mógłby uznać, że odrzuca jego gościnność — nie chcę, żeby chłopak ci przeszkadzał.
— Nie przeszkadzałby mi.
Chłopczyk skończył jeść banana. Tym, co zostało, wysmarował się cały. Uśmiechnął się promiennie, umorusany i rumiany.
— Nan — powiedział radośnie.
— Cóż za sprytne stworzenie. — Pani Owens zacmokała. — I co za świntuszek! Zaraz się tobą zajmę, mały wiercipięto. — Zaczęła wydłubywać kawałki banana z jego ubrania i włosów. — Jak myślisz, jaką podejmą decyzję?
— Nie wiem.
— Nie mogę go oddać. Nie po tym, co przyrzekłam jego mamie.
— Choć w swoim czasie bywałem różnymi rzeczami oznajmił Silas — to nigdy matką. I nie zamierzam nawet próbować. Ale mogę opuścić to miejsce.
— Ja nie mogę — powiedziała pani Owens. — Moje kości są tutaj. Podobnie Owensa. Nigdy stąd nie odejdę.
— Dobrze byłoby mieć jakieś miejsce, do którego się przynależy — rzekł Silas. — Swój dom.
W jego głosie nie zadźwięczała nawet najsłabsza nutka żalu, był suchszy niż pustynia i słowa Silasa zabrzmiały jakby po prostu mówił coś oczywistego. Pani Owens nie zaprzeczyła.
— Myślisz, że będziemy musieli długo czekać?
— Niedługo — odparł Silas, ale tu się mylił.
W amfiteatrze na zboczu wzgórza każdy członek cmentarnej wspólnoty miał własne zdanie i potrzebę jego wygłoszenia. Fakt, że to Owensowie uczestniczyli w tym nonsensie, a nie jacyś figo-fago nowicjusze, sporo znaczył, bo Owensowie byli szacowni i szanowani. To, że Silas zgłosił się na opiekuna chłopca, także miało swoje znaczenie — mieszkańcy cmentarza podchodzili do niego z czujnym podziwem, istniał bowiem na granicy pomiędzy ich światem i światem, który opuścili. Ale jednak, ale jednak…
Na cmentarzach zazwyczaj nie panuje demokracja, a przecież śmierć to największa demokratka i każdy z umarłych miał własne zdanie co do tego, czy żywe dziecko może zostać. Tej nocy każdy z nich chciał koniecznie, by go wysłuchano.
Działo się to pod koniec jesieni, gdy świt przychodzi późno. Choć niebo wciąż było ciemne, z dołu zbocza dobiegał szum samochodowych silników. To żywi wyruszali do pracy w mglistym mroku poranka. Tymczasem lud z cmentarza wciąż debatował na temat dziecka, które do nich przyszło, i tego, co z nim począć. Trzysta głosów. Trzysta poglądów. Nehemiah Trot, poeta ze zrujnowanej północno-zachodniej części cmentarza, zaczął właśnie deklamować swą opinię, choć nikt ze słuchaczy nie potrafił określić jaką, gdy stało się coś, co uciszyło wszystkich wygadanych mówców, coś bez precedensu w historii cmentarza.
Читать дальше