No w końcu!
– Zjawiła się!
Ty ruda, gdzie cię nosiło?!
– Nie jestem ruda! – odgryzłam się odruchowo. Jak na złość z wiekiem moje jasnokasztanowe włosy coraz bardziej połyskiwały miedzią. – Ja jestem zło – cis – ta!
– Oj – ij – aj! – przedrzeźnił mnie Temar – Powiedz mi lepiej, czyś gotowa do czynów heroicznych i wielkich? Czy bezcenne okruchy doskonałej wiedzy uwiecznione zostały dla potomnych, czyś gotowa obdarować nimi potrzebujących, czy zaślepiona pychą odmówisz wyciągnięcia pomocnej ręki do głodnych i kalekich?
– Czy chodzi ci i „jak mi idą przygotowania do egzaminu, czy napisałam ściągi i czy ci będę podpowiadać, kiedy zaczniesz tonąć”?
– Jasnowidząca… – z szacunkiem westchnął Temar.
– No podpowiem, co mi innego zostało? Jeżeli uda mi się samej cokolwiek przypomnieć…
– I kto to mówi! – jednym głosem jęknęli koledzy w nieszczęściu. – To zbieraj się piękna panno, do boju z wrednymi staruchami!
– Połamania nóg – życzyła nam Welka.
– Nie dziękuję – odezwałam się zwyczajowo, zamykając drzwi.
* * *
„Wredne staruchy” reprezentowane przez byłego aspiranta, a dziś bakałarza 3 – ego stopnia Almita (Magia obiektów), bakałarza 2 – ego stopnia Krieniana (Zielarstwo) i bakałarza 4 – ego stopnia Rodomira (Magia Żywiołów) przywitały nas bardzo serdecznie, po raz kolejny potwierdzając moje domysły odnośnie do zawczasu podpisanych dyplomów. Egzamin jeszcze się nie zaczął, wszyscy czekali na mistrza (czytaj: Ksana Diejanira Perłowa, bakałarza Magii Praktycznej 1 – ego stopnia albo po prostu dyrektora Ksandra). Studenci, których cały tłumek wpuszczony został do auli, najpierw rzucali się do stołu z biletami. Przekręcali je, jęczeli, łapali się za serce, wywracali oczami, próbowali jakoś zaznaczyć najlepiej wyuczone tematy albo przynajmniej zapamiętać, gdzie się znajdują.
Bakałarze tylko chichotali w kułak, nie robiąc żadnych uwag.
W końcu stykając grubą jesionową laską do auli wkroczył mistrz. Laski pozostałych członków komisji stały spokojnie za ich fotelami – były niczym innym jak symbolami, takimi samymi jak togi i wysokie kołpaki zakładane przy najbardziej uroczystych okazjach. Ciąganie wszędzie za sobą przeciężkiej, dekorowanej srebrem i klejnotami laski, nawet gdyby miała ona jakąś magiczną moc, nie podjęłyby się najbardziej wytrzymałych mag. Jeżeli praktycy używali jakichkolwiek dodatkowych źródeł mocy, to woleli bransolety, medaliony albo pierścienie.
Rozmowy i hałasy natychmiast ucichły, a my z przerażeniem przypomnieliśmy sobie, że znajdujemy się na egzaminie państwowym z magii. Komisja niechętnie zajęła miejsca, gotowa, by wysłuchać i ocenić naszą skromną wiedzę.
Mistrz zaczął od odebrania Ważkowi ściąg. Potem zrobił mi uwagę:
– Wolha, przestań szczekać zębami! Strach znajdować się z tobą w jednej auli.
Posłusznie zacisnęłam szczęki. Zęby przestały dzwonić, za to zaczęły mi drżeć nogi.
Mistrz spojrzał na stół z biletami i ściągnął brwi. Wszystkie oznaczenia, zadrapania, zagięte rogi znikły, jak zakładki na tkaninie pod rozżarzonym żelazkiem. Enka, który i bez tego przypominał kolorem twarzy umarlak, pokrył się plamami, wyglądającymi jak trupie. Westchnęłam uświadamiając sobie, że na drugim bilecie po lewej stronie w trzecim rzędzie już nie ma trzech praw nekromancji, twierdzenia Łupina – Babkina i zadania na dematerializację.
Mistrz z zadowoleniem pogłaskał się po brodzie, i szerokim gestem zaprosił byśmy losowali.
Tak myślałam! Trzynastka! Ja to mam prawdziwe szczęście do tego numeru, w ciągu dziesięciu lat i czterdziestu egzaminów udało mi się wyciągnąć równo tuzin trzynastu biletów! Podałam asystentce rzucający się w oczy numer i nie patrząc już dłużej na biały świstek usiadłam w drugiej ławce w środkowym rzędzie. Wzięłam ze stolika kilka czystych kartek z urzędowymi pieczęciami na rogach, zdjęłam pokrywę z kałamarza, sprawdziłam na paznokciu pióro. A dopiero potem przeczytałam pytania. Hura! Pierwsze znałam doskonale, drugie potrafiłam sobie przypomnieć, a trzecim była ta po trzykroć przeklęta historia rozwoju magii. Oczywiście połowa dat zdążyła wywietrzeć mi z głowy, ale dzięki Lenowi te pierwsze na liście nadal mi stały przed oczyma. Szybciutko przeniosłam je na papier, żeby nie pogubić, zanim przystąpię do odpowiadania.
Mistrz wstał i przeszedł się między rzędami, bez ceregieli zaglądając pod ławki w poszukiwaniu konspektów. Odebrał Ważkowi kopię ściąg. Chwilę postał nade mną, wpatrując się w chaotyczne bazgroły. Z nawyku zakryłam swoje pismo ręką – ile by mnie mistrz rugał, nie potrafiłam się pozbyć tego machinalnego gestu. Nie lubię, kiedy patrzy mi się przez ramię. Ale tym razem mistrz zmilczał i ruszył dalej.
Rozejrzałam się na boki. Enka, sapał, kreśląc na kartce schemat samolatającej miotły. Ważek w natchnieniu przepisywał z kopii ściągi.
Patologiczna miłość Ważka do ściągania nie dała się wyjaśnić. Po wyuczeniu konspektu na blachę, przeczytaniu całej masy literatury podstawowej i przejrzeniu kupy dodatkowej nadal nie mógł powstrzymać się przed pokusą zapisywania malutkich skrawków papieru jemu tylko zrozumiałymi piktogramami. Prawie zawsze wpadał, co zmuszało go do wyciągnięcia drugiego biletu i odpowiadania bez przygotowania. Niezmiennie odpowiadał śpiewająco, zaskakując tym egzaminatorów.
Po półgodzinie czyjeś nerwy nie wytrzymały i potykająca się postać niepewnymi krokami dotarła do katedry, mnąc w spoconych rękach zapisaną z dwóch stron kartkę…
– Bilet 7. T – teoretyczne i pra… praktyczne podstawy telekinezy. – Wander przeczytał pytanie, jąkając się i oblizując zaschnięte wargi, po czym skierował pełne przedśmiertelnej męki spojrzenie gdzieś w stronę sufitu.
Mistrz pokrzepiająco skinął w kierunku adepta, przeniósł spojrzenie na salę i z wcale zrozumiałym oburzeniem odnalazł tam tylko porzucone kartki i pióra. Wszyscy zdający natychmiast i zgodnie zanurkowali pod ławki.
– C – c – co tu się do licha dzieje?! – gniewnie ryknął Ksander, stukając laską – Natychmiast stamtąd wyłazić! Rodomir, Krienian, tylko na to popatrzcie!
Mistrz obejrzał się i drgnął zaskoczony. Nad stołami komisji egzaminacyjnej połyskiwały osierocone gałki magicznych lasek.
Brak zdolności Wandera w dziedzinie magii praktycznej zdążył już przejść do legendy. Cała grupa spisywała od niego prace domowe, ale w przypadku konieczności wykonania natychmiastowych działań przy tablicy adept gubił się, denerwował i mylił najprostsze zaklęcia, stanowiąc niemałe zagrożenie dla otoczenia.
Mistrz z niezadowoleniem pokręcił głową, ale dostrzegłam, jak nieznacznie poruszył końcem laski, tworząc niewidoczny ekran Griundiela – rozpraszacz zaklęć.
– Można łyk wody? – żałośnie poprosił adept, docierając do części praktycznej zagadnienia.
– Proszę nalać wody do szklanki przy pomocy telekinezy. I niech to będzie pańska odpowiedź. – poradził mistrz, mocniej ściskając laskę w rękach.
Wander skinął głową, zmarszczył czoło i zagapił się na karafkę. Woda zawrzała.
Adept skupił się. Wrzenie ustało, szkło pokryło się szronem. Prawie natychmiast karafkę rozerwało na kawałki, na stole została lodowa kopia, a dookoła niej rozbryzgnął się bezdźwięcznie obłok szklanych okruszków.
– Wystarczy – pośpiesznie rzucił mistrz – Następne pytanie!
Odłamki z brzękiem spadły na podłogę. Niewzruszona asystentka zabrała lodową karafkę i wytarła kałużę, która zdążyła się utworzyć. Egzamin trwał dalej. Szczęśliwie dla nas Wander nie trafił już ani jednego praktycznego pytania i niezmiernie zadowolony z końca koszmaru egzaminacyjnego, w podskokach wybiegł z auli, trzaskając drzwiami.
Читать дальше