– Len pomoże. Nakarmimy ją żuczkojadem i pomówimy szczerze.
– A jeżeli nic nie wyjdzie i Lena nie będzie? Władczyni chyba nie na ochotnika zgłosi się by próbować twój proszek. Ona pomyśli, że chcesz ją otruć, wymyśliwszy bajkę o złowrogich metamorfach.
– Nie kracz! Wyjdzie. A jak nie, to z Lereena – łożniaczką dam sobie sama radę. Jeżeli Władczyni wyjdzie ze świątyni sama, będziecie wiedzieć, że jest prawdziwa, i ty, Rolar, spróbujesz z nią pomówić i przekonać ją, żeby połączyła się z Konwentem Magów.
– I jeszcze będziemy wiedzieć, że zrobiła z ciebie kotlety. – ponuro dodała najemniczka.
– Masz inny plan?
– Nie,- zamilkła przyjaciółka. – Ale nie można czegoś innego zrobić? Do świtu zostało jeszcze kilka godzin, my czo, będziemy siedzieć, machając rękoma, jak w jamie przed straceniem?
– No… proponuję zagrać w karty. – zupełnie poważnie zaproponowałam. – Zasnąć się nie uda, a po prostu tak posiedzieć – można zbzikować. Jest u nas talia kart?
Przyjaciele zmieszani się wymienili spojrzenia.
– Według mnie, już zbzikowałaś – zauważył Rolar lecz, poklepawszy się po kieszeniach, wyciągnął pulchną talie kart, a Orsana poszła do stołu, poszurała krzesłem i przyniosła żarzącą się świecę. – W co i na co?
– Na to, co przystoi poważnym ludziom. – spostrzegłam się i poprawiłam się: – i wampirom, oczywiście. W rozbieranego głupca, a jak!
Przysłany przez Lereenę strażnik nie zniżył się do stuku w drzwi, za co zapłacił, nieomal umierając od ataku serca: z radosnymi krzykami graliśmy kartami, walcząc za prawo do posiadania bokserek Rolara. Wszystko już przegrał, a w tej partii znowu mu się nie poszczęściło, tak, że bitwa rozgrywała się pomiędzy mną a Orsaną, wampira nie liczyłyśmy, który skomlał jak skazaniec, wyzywając nas od szulerów.
Ma się rozumieć, przyjście strażnika raptownie obniżyło naszą wesołość. Pozbierawszy karty, szybko zebraliśmy przegraną odzież, naprędce doprowadziliśmy się do porządku i wszyscy razem wyszliśmy na ulicę.
Do wschodu słońca zostało nie mniej niż pół godziny, ale niebo już zabarwiło się na jasny kolor bez żadnego kosmyka chmurek. W Arlissie, jak i w Dogewie, w domu stały pośrodku lasu, zostawiając tylko niedużo miejsca na grządki i kolorowy płot (Len wyjaśnił mi, że to sprawa “efektu brudnopisu” – jaki sens posiadać obszerne podwórze, jeśli posiada ono kilka „dziurek”, z których w każdej chwili mogą wyskoczyć zabłąkani w lesie ciała obce, złodzieje lub nadzwyczaj zakłopotany niedźwiedź w niedobrym nastroju). Wyjątek stanowił plac, ogromny i dokładnie utwardzony wokół miejsca, gdzie stała świątynia.
Świątynia przypominała pół rozpuszczony kwiat białej lilii wodnej – sześć płatków już oddzieliły się od pąka, a pozostałe jeszcze ściśle do siebie przylegają tworząc kopułę. Świątynie nie była aż tak wysoka, od biedy naliczyłam osiem sążni, za dnia oczarowywała wytwornością linii i filigranowym wykończeniem. Gładkie blade -różowe ściany błyszczały, jak zwykłe płatki; wydawało się, że matowo świecą od wewnątrz, wydzielając żywe ciepło. Idealnie położone kamienie szczelnie przylegały do siebie jakby były wtopione w ścianę, nie zostawiwszy szczelin. Świątynia była jak z jednolitej skały, ozdobiona nie farbami, a kryształowymi liniami – prawie niedostrzegalnymi, lecz wystarczy popatrzeć chociażby na jedną, by zauważyć jak ściana pokrywa się wzorkami do samego dołu.
– Elficka robota – cicho powiedział Rolar, lecz w panującej wokół ciszy nawet szept wydawał się raniącym uszy krzykiem. – Wybudowali tę świątynię w wdzięczności za jakąś usługę.
Kiedy indziej ja nie omieszkałabym uściślić, za jaką właśnie, lecz mój obecny nastrój nie pozwolił na wycieczkę poznawczą o historii Arlissa. Na placu nie było żywej duszy – prócz Lereeny, oczekującej nas obok dwuskrzydłowych drzwi. Władczyni wyglądała jeszcze piękniej, niż wczoraj (jeżeli to w ogóle możliwe), ubrawszy się w zwiewną białą sukienkę z długimi, rozszerzającymi się w dół rękawami, obszytymi złotym taśmą. Na mnie ono wyglądałoby jak trumienny całun, lecz Lereenie dziwnie pasowało.
Władczyni stała u progu świątyni w dumnej samotności, bez straży i Seniorów. Przez chwilę przemknęła mi straszna myśl, że czekają na nas wewnątrz i zbierają się by sterczeć tam w ciągu całego obrzędu, ale Lereena, nie witając się, obróciła się do nas plecami i otworzyła na oścież drzwi. Natychmiast wyfrunęły trzy albo cztery nietoperze, odgłos ich skrzydeł i skrzyp zasuwy donośnie odbił się po pustej sali.
Ukradkiem uścisnęłam ręce przyjaciołom, na powodzenie, i już chciałam wejść do świątyni, lecz Rolar zatrzymał mnie za ramię i wybił się naprzód. Z lekka ironicznie pochylił się Władczyni, nie spuszczając z niej utrapionego spojrzenia:
– Vinell tene, Dorresta.
– Roll… Rollearren?! – Lereena odsunęła się, jakby zobaczyła jadowitego węża. – Werrita heren tess?!
– Ta djuin Lerrevanna,- odciął się wampir. – Keres′sa deill?
– Deill? Tha! Terten. – Władczyni powiedziała to z takim gadzim uśmiechem, że ja bym dwa razy pomyślała, zanim bym na nią spojrzała. Rolar bez wahania przeszedł przez próg.
– Co ty robisz? – zmieszana szepnęłam, wchodząc w ślad za nim.
– Duży błąd. A raczej – ogromny. – odetchnąwszy, niechętnie odezwał się wampir, nie to odpowiadając mi, nie to próbując przekonać samego siebie.
Wewnątrz świątynia wydawała się wyższa i ostrzej zakończona. Przez wąski otwór przedostawały się pierwsze promienie słońca, ale pomimo tego świątynia nie była ani mroczna ani ponura. Żyłki kryształu stały się bardziej wyraźne, nabierając złocistego koloru, które wiły się po ścianach, jak pnącza z kwiatami z kryształu. Z trudem oderwawszy się od oglądania budynku, zniżyłam wzrok i poczułam, jak serce, jęknąwszy, nieprzytomnie spełza gdzieś pod żołądek.
Pośrodku sali znajdował się Krąg, który pochopnie obiecałam zamknąć.
Heksagram ogólnie nie różnił się od dogewskiego – czarne linie, na amen wyryte w podłodze, dwanaście marmurowych posagów w zewnętrznych i wewnętrznych kątach sześcioramiennej gwiazdy, a pośrodku stała masywna płyta ołtarza, oparta na czterech kamieniach. Posągi nie były wilkami, ale jakimiś skrzydlatymi potworami, które aż nadto przypominały mi skrzyżowanie upiora z nietoperzem: tępa wyszczerzona morda z ogromnymi kłami na każdym łuku zębowym, łykowate skrzydła z pazurami na zgięciach, błony łączące palce rąk i nóg. Z dogewskimi statuami łączył ich tylko fakt posiadania kamieni oraz funkcja obronna kręgu. Wyjąć kamienie, nie wybiwszy wcześniej kłów, nie było możliwe.
Za plecami stuknęła belka, opadając na rygiel. Razem z wampirem obróciliśmy się w tamtą stronę. Lereena, żeby ją ghyr, nie śpieszyła się odchodzić od drzwi. Nawet oparła się o nie plecami, demonstracyjnie krzyżując ręce na piersi.
– Tak tak tak, kogo ja widzę!
Nie trzeba było sobie uświadamiać, co ona o tym myśli. Twarz wampirzycy przypominała zadowoloną mordę kota, który przybiegł na odgłos zamknięcia pułapki na myszy i zamiast jednej myszy zobaczył dwie.
– Pamiętasz naszą rozmowę, Rolar?
– Czy mogę zapomnieć to co mi powiedzieliście, Władczynio? – z wielkim, ale mało przekonująco potwierdził Rolar. Lereena skrzywiła się, jakby zdanie miało aluzję, zrozumiałą tylko dla nich.
– I mimo to bezczelnie jak gdyby nigdy nic pojawiłeś się w Arlissie z dwójką ludzkich dziewczyn, na dodatek w idiotycznych wąsach dla ku uciesze całej doliny!
Читать дальше