Spędziliśmy bardzo miło prawie dwie godziny, siedząc w dusznym pomieszczeniu i usiłując wyczytać coś z wyblakłych kartek jakichś starych książek. Pasjonujące zajęcie… aż się człowiekowi chce ziewać…
– To może się przydać – mruknął Max, podając mi kolejny wolumin.
– Miejski cmentarz bla, bla, założony przez bla bla… No, dobra. Nadaje się na wstęp – powiedziałam i zaczęłam notować.
Nie umawialiśmy się wcześniej, ale wygląda na to, że ja piszę, a on znajduje. Fajnie…
Gdy wyszliśmy wreszcie z biblioteki, okropnie wynudzeni, Max spytał:
– Podrzucić cię do domu?
– Nie – odpowiedziałam. – Pojadę na rowerze, zresztą i tak muszę jeszcze wpaść do koleżanki. – Obiecałam Iv, że do niej przyjadę i wszystko jej opowiem… jakby było co opowiadać. – To o której jutro się spotykamy?
– Może o dwunastej, na tym starszym cmentarzu – mruknął i podszedł do bagażnika, żeby wyjąć mój rower.
– Okay. To twój samochód? – spytałam, wskazując brodą na granatowe auto.
– Ojca – mruknął. Ależ on rozmowny…
– Trudno jest dostać prawo jazdy w Wolftown?
– Nie masz prawa jazdy? – zdziwił się.
No, nie. Zaczynam na poważnie czuć się inna. Wszyscy się tu dziwią. Najpierw Ivette, a teraz Max. Czy w tym mieście to przestępstwo, że ktoś nie umie prowadzić samochodu?! Po prostu, jak rany, nigdy tego nie potrzebowałam!
– Nie, ale chciałabym je zrobić – dodałam szybko.
– To nie jest trudne. Musisz zapisać się na kurs jazdy i zdać egzamin z teorii i praktyki – mruknął i zerknął w stronę swojego auta. Najwyraźniej miał ochotę już się stąd zmyć.
– Aha. To cześć – powiedziałam i wsiadłam na rower.
A co tam. Nie będę go już dręczyć moją, jak widać denerwującą dla niego, obecnością.
Wkrótce minął mnie samochodem i zniknął. Hm, Max jest dziwny, ale nie taki zły i co najważniejsze, odkryłam, że potrafi się uśmiechać. Ciekawe tylko, o co chodziło z tym spotkaniem o północy? Eee tam, to nie moja sprawa, nie zamierzam zawracać tym sobie głowy.
Następnego dnia, z samego rana, musiałam się zerwać na te głupie sobotnie zajęcia na basenie. Kurczę, powoli zaczynam nienawidzić pływania. Pijawka potrafi skutecznie obrzydzić człowiekowi życie. Jak na mój gust, to świetnie nadawałaby się na kaprala w wojsku. Ale pewnie jej tam nie przyjęli, bo była za niska…
Na basenie spotkałam oczywiście Maksa, ale nie rozmawialiśmy ze sobą. Zresztą i tak mieliśmy się spotkać za parę godzin. Na cmentarzu.
Kiedy wróciłam do domu po zajęciach, zjadłam śniadanie. Tak, tak. Rano nie zdążyłam, zresztą i tak pewnie dostałabym kolki, pływając zaraz po posiłku. Ach, te uroki pływania…
Rodziców, jak zwykle o tej porze, nie było już w domu, więc musiałam jechać rowerem. Nie miałam nic przeciwko temu, tylko że niebo wyglądało tak, jakby zaraz miało zacząć padać.
Super… Będę w strugach deszczu zwiedzać bagnisty cmentarz. Żyć nie umierać, no nie? Wrzuciłam do koszyka zawieszonego na ramie kierownicy zeszyt i składaną parasolkę. Przy moim szczęściu na pewno lunie.
Właśnie byłam gdzieś tak w połowie drogi, gdy zagrzmiało. No… nieźle się zapowiada… Prawdziwa burza z piorunami, albo coś gorszego.
Na miejsce dojechałam za wcześnie, Maksa jeszcze nie było. Przypięłam rower do jakiejś sztachety i otworzyłam parasolkę. Właśnie zaczęło padać, dobrze przynajmniej, że deszcz nie złapał mnie podczas jazdy.
Po kilku minutach, ciągnących się w nieskończoność (zwłaszcza że moje dżinsy, które pod wpływem wody farbują, powoli nasiąkały deszczem; parasolki są do bani!), pod bramę cmentarza podjechał samochodem Max. Nie miał ze sobą własnego parasola, więc chociaż uparcie twierdził, że deszcz mu nie przeszkadza, staliśmy razem skuleni pod moją lichą parasolką. Mam za miękkie serce, powinnam była pozwolić mu zmoknąć, może wtedy chociaż trochę uratowałabym dżinsy, a raczej moje nogi. Pewnie potem nie będę mogła ich domyć. Będą sinoniebieskie…
Najpierw chwilę spacerowaliśmy, próbując znaleźć jakieś wymyślne nagrobki, albo miejsca spoczynku ważnych osobistości, ale bądźmy szczerzy, nie znaleźliśmy ani tego, ani tego. Widać w Wolftown nie mieszkał nikt sławny, a rodziny wszystkich tutaj „poległych” zupełnie nie miały wyobraźni…
Po godzinie miałam spodnie ubłocone prawie do kolan. Super… mogliby tu przecież wybrukować ścieżki. No ale sama sobie wykrakałam ten bagnisty cmentarz.
Wręczyłam parasol Maksowi, wyjęłam z kieszeni długopis i zaczęłam notować, mówiąc na głos:
– „Po dokładnym obejrzeniu nagrobków na miejskim cmentarzu stwierdziliśmy, że są one bardzo zaniedbane i okropnie brzydkie”…
– Nie przesadzasz? – mruknął Max, nawet na mnie nie patrząc.
– Przecież są brzydkie – odpowiedziałam i jeszcze raz spojrzałam na pobliski szary, obdrapany nagrobek, na którym już nawet nie było widać, gdzie kiedyś wyryto napis z nazwiskiem.
– No tak, ale profesorowi może się nie spodobać, że tak to krytykujemy – mruknął, zerkając w mój przemoczony zeszyt.
– Niech ci będzie: „…stwierdziliśmy, że są bardzo zaniedbane i nie grzeszą urodą. Według nas urząd miasta powinien odrestaurować zabytkowe nagrobki i tablice”…
– A one są zabytkowe?
– Powiedzmy, że tak. No, więc: „…zabytkowe nagrobki i tablice, które szpecą swoim obecnym wyglądem piękno otoczenia”…
– Piękno otoczenia?
Przez ten jego durny sceptycyzm krew mnie zaraz zaleje…
– A co mam napisać? „Równie wstrętny krajobraz”? Musimy to trochę ubarwić.
– No dobra – mruknął, wzruszył ramionami i zaczął się rozglądać, usiłując coś dostrzec przez strugi deszczu.
Widać było mu wszystko jedno, co piszę, puściłam więc wodze wyobraźni:
– „W strugach deszczu cmentarz sprawiał wrażenie opuszczonego i był to bardzo przygnębiający widok”…
I tak dalej, i tak dalej… Przez kolejne trzy godziny zwiedzaliśmy drugi cmentarz, który wyglądał niemal tak samo jak ten poprzedni. Tylko kałuż i błota było tam jeszcze więcej.
Niestety deszcz cały czas przybierał na sile. W zasadzie to już nie był deszcz, to nie była nawet ulewa, to było urwanie chmury. Parasolka nie na wiele się zdała, bo i tak byliśmy cali mokrzy, a mnie czekała jeszcze szalenie miła jazda powrotna do domu. Ekstra, już nie mogę się doczekać…
– Może dzisiaj przepisalibyśmy ten esej na czysto w bibliotece? – zaproponował Max.
– Dobra – zgodziłam się.
Jeszcze było wcześnie, więc czemu nie? Poza tym miałabym wolną niedzielę. Chociaż z drugiej strony nie mam pojęcia, na co mi ona. Nie mam tu znajomych urządzających cotygodniowe imprezy, ale mniejsza o to. Najwyraźniej to Max miał jakieś plany.
Podjechaliśmy tam samochodem Maksa (mój rower czekał cierpliwie w bagażniku, idealnie suchy – szczęściarz).
Zaparkowaliśmy po drugiej stronie ulicy. Nawet nie otwieraliśmy parasolki, i tak byliśmy cali mokrzy (współczuję tapicerce i siedzeniom w aucie Maksa, będzie miał co czyścić). A co tu dopiero mówić o widoczności. Widziałam raptem na jakieś dwa metry przed sobą, a potem wszystko zacierało się w strugach deszczu.
Byłam pełna podziwu dla umiejętności Maksa i tego, że nie wpakował się na jakąś latarnię, prowadząc samochód przy takiej pogodzie.
Przed przejściem na drugą stronę rozejrzałam się, czy nic nie nadjeżdża, a ponieważ nie zauważyłam żadnych świateł, śmiało weszłam na jezdnię. Ten deszcz był naprawdę wkurzający. Włosy ociekały mi wodą, i ledwo widziałam asfalt pod stopami, a co tu dopiero mówić o bibliotece po drugiej stronie.
Читать дальше