BÓL…
Włosy na jego głowie zaczynają się tlić, na skórze pojawiają się pęcherze i już wie, że umrze, spalony żywcem. Kaszle, bo dym wdziera się do jego pluć, a on się boi. Jego koszula zajmuje się ogniem. Kay myśli o agonii, budynek się wali, a on tkwi uwięziony pomiędzy belkami. Płomienie zżerają jego ramię.
TRWOGA
wywołana Jego obecnością. Diabeł kuca na płonącej belce, nie zważając na szalejący żywioł. Zamiast oczu ma puste oczodoły i Kay wie, że przybył tu, aby być świadkiem jego śmierci. Musi być odważny i umrzeć jak męczennik. Ale czuje swoje palące się ramię, odór tłuszczu i pieczonego mięsa.
ZŁOŚĆ,
kiedy diabeł mówi, że podziwia jego odwagę. Kay jest prawdziwym templariuszem i zostanie zapamiętany jako męczennik. Szatan wcale nie zamierza odmawiać mu tej chwalebnej śmierci.
OGIEŃ
zżera mu ramiona i Kay odczuwa kolejne fale agonii. Jego oddech staje się coraz płytszy, zaciska zęby. Musi wytrzymać jeszcze chwilę i potem wszystko się skończy, na zawsze…
SPOKÓJ…
Ale co stanie się z Billi? – pyta diabeł. Kay wybrał swoje męczeństwo, a biedna Billi umrze jak wszystkie pierworodne, w bólu do ostatniej minuty życia. Będą tysiące zmarłych i Billi nie dostanie pomnika na cześć swej męczeńskiej śmierci. Zostanie pogrzebana w zbiorowej mogile, rzucona w zimną ziemię, z tysiącami innych ciał, bezimienna, zapomniana. Czysta statystyka. Będzie umierać długo, w czasie jednej nocy, której każda sekunda będzie przeżarta bólem szalejącej plagi.
WĄTPLIWOŚCI
zakradają się do jego umysłu. Rzeczywiście, co z Billi? Diabeł wyciąga rękę. Chwyć ją. Jeśli nie dla siebie, to dla Billi.
BILLI.
Kay chwyta wyciągniętą dłoń.
– Nie! – krzyczy Billi, wyrywając się z jego objęć. Dotyka szyi, nisko, przy obojczyku, i jej dłoń pokrywa się mokrą czerwienią.
Patrzy na Kaya.
– O, Boże, Kay. Coś ty zrobił?
– Zrobiłem to dla ciebie, Billi. – Jego oczy wypełniły się łzami, gęstymi i czerwonymi. Dostrzegł przerażenie na jej twarzy i nagle się ocknął, jakby dotarło do niego, gdzie chciał ją zabrać.
– Boże, Billi, nie chciałem tego. Nie chciałem. – Zrobił krok do przodu. – Nigdy bym cię nie skrzywdził. Nigdy!
– Odejdź ode mnie. – Srebrny Miecz tkwił w jej dłoniach, koniec jego ostrza skierowany wprost w jego serce.
– Dlaczego?
Cofnął się.
– Sądziłaś, że tak po prostu mi go dał? Myślisz, że bym to zrobił, gdyby nie chodziło o ciebie? Zrobiłem to dla ciebie! – Jego oczy błyszczały jak dwa szlachetne kamienie rzucone w płomień. Obserwował dzielące ich śmiertelne ostrze.
– Teraz mnie zabijesz?
Chciała zaprzeczyć, ale słowa uwięzły jej w gardle. Cień – strachu, nadziei, wątpliwości, smutku? – pojawił się na jego twarzy.
– Ocalił mnie, Billi. Ocalił mnie. Zostawiłaś mnie tam ginącego w płomieniach. Widziałem, jak uciekasz, ty, twój ojciec, Elaine. Zostawiliście mnie. – Kay wyciągnął ręce. – Ale wybaczam ci. Tak, wybaczam. Spójrz, Billi, to ja, Kay. – Ale wszystko, co Billi widziała, to krew na jego ustach i głód w jego oczach.
To nie był Kay. Już nie.
– Pozwól sobie pomóc – powiedziała, zbliżając się.
– Jak? Ulżysz moim cierpieniom? – zapytał, wskazując palcem Srebrny Miecz. – Tym? Dałem ci wszystko, Billi. Wszystko.
Zaczął się cofać, rozpływając w ciemnościach, które go wciągały. Zatrzymał się, gdy jego ciało stopiło się z cieniem. Wyciągnął rękę, ale Billi się nie poruszyła. Patrzył na nią, jego biała twarz wykrzywiona bestialskim grymasem.
– Ty zdradziecka suko!
Uciekł w ciemność. Jego krzyk umilkł dopiero po długiej chwili.
O piątej rano ulice Londynu były zatłoczone. Do świtu pozostała jeszcze godzina. Billi owinęła Srebrny Miecz w prześcieradło i zawiązała je na plecach, giermkowie nazywali to stylem ninja. Straciła Kaya na zawsze. Istniało tylko jedno miejsce, gdzie powinna teraz być, i jedna rzecz do zrobienia. Spojrzała w niebo ciężkie od deszczu i zobaczyła go, całkiem blisko.
Wieżowiec Elizejskie Wzniesienie.
Na krawężniku siedziała kobieta, kiwając się w przód i w tył, bijąc się po głowie. Jej twarz znieruchomiała w niemym, niekończącym się krzyku, jej oczy mocno zaciśnięte, bez łez.
Wyglądała, jakby straciła zmysły, kiwając się w stuporze. Kiedy Billi przechodziła tuż przed nią, zrozumiała dlaczego.
Zwinięte na jej kolanach, ubrane w piżamę z Kubusiem Puchatkiem, leżało bezwładne ciało dziecka. Nie widać było, czy jeszcze żyje.
Billi uciekła w tłum. Szła między kłębiącymi się ludźmi, porzuconymi samochodami, krzyczącymi dziećmi i rozhisteryzowanymi rodzicami. Światła reflektorów oświetlały te dantejskie sceny. Tysiące ludzi wyszło na ulice. Klaksony trąbiły w nieskończoność, syreny wyły, a setki zdesperowanych matek i ojców płakało, błagając, walcząc o pomoc, o nadzieję.
Ulice wiodące do katedry Świętego Pawła były całkowicie zakorkowane. Ludzie wspinali się na dachy samochodów porzuconych na jezdniach, niosąc w ramionach nieprzytomne dzieci. Wejście do katedry było oblężone, ludzie starali się przedostać przez pospiesznie rozstawione barierki, a wyczerpani księża i policjanci próbowali zapanować nad tłumem. Ponad tym wszystkim niebo grzmiało piorunami i słychać było bicie dzwonów.
Billi patrzyła oszołomiona.
Dzieło sztuki Michaela.
Brama wjazdowa na teren budowy była roztrzaskana. Furgonetka templariuszy, która ją stratowała, stała porzucona kilka metrów dalej, a jej przód tkwił w kontenerze.
Deszcz i wiatr uderzyły w Billi ze zdwojoną siłą, tak jakby żywioły starały się powstrzymać ją od działania. Niebo ryczało od piorunów, a ponad wyjącym wiatrem dały się słyszeć krzyki i szczęk metalu.
Przygotowała miecz i weszła.
Jej serce waliło. Plac budowy, nad którym dominował wielki, czarny wieżowiec, był skąpany w ciemności, pełen zimnych, słabo widocznych cieni, za którymi skrywały się Anioły Śmierci. Wielkie maszyny budowlane i setki kontenerów tworzyły prawdziwy labirynt. Błoto czepiało się jej butów, w koleinach stały głębokie kałuże i Billi z trudem brnęła do przodu. Kiedy wyszła na otwartą przestrzeń, mocniej chwyciła rękojeść miecza.
Ojciec Balin siedział oparty o ścianę, z głową bezwładnie pochyloną do przodu. Deszcz spływał po jego siwych włosach. Ubranie miał brudne od krwi i błota. Billi uklękła tuż obok niego i dotknęła szerokiej rany na jego klatce piersiowej. Maczuga spoczywała na kolanach księdza, w zaciśniętej dłoni trzymał mały krzyżyk.
Nie był wielkim wojownikiem. Patrzyła na jego dobrą, pomarszczoną twarz, oczy miał zamknięte, a na ustach delikatny uśmiech. Po twarzy Billi nie płynęły łzy – tylko deszcz. Tylko deszcz. Pocałowała ojca Balina w czoło i poszła dalej.
Chmury gotowały się i strzelały piorunami, które oślepiały bielą. Deszcz spadał na ziemię, jak lodowata woda z kubła i w jego strugach Billi dojrzała postacie poruszające się wokół niedokończonego budynku.
A więc to koniec. Przez dziewięćset lat templariusze skutecznie walczyli ze złem. Bili się, ginęli po to, aby teraz bronić pierworodnych dzieci przed Michaelem, Upadłym Archaniołem.
To był ich ostatni bastion. Ostatnia godzina.
Najwspanialsza.
Gareth stał na ciężarówce. Spokojnie naciągał cięciwę i wypuszczał jedną strzałę za drugą. Jak śmierć z czarnym piórem szukały serc, gardeł i oczu jaśniejących, błyszczących i dziko wyjących aniołów.
Читать дальше