Był późny wieczór, ogień w palenisku już przygasał, a garść nas siedziała, sącząc jedno ze znakomitych ciemnych win spidireeńskich, w alkowie przy wielkiej sali.
– Oczywiście – mówił właśnie jeden z mych nowych przyjaciół – istnieją oszustwa, których żaden szanujący się złoczyńca nie tknie nawet kijem, są bowiem stare, pozbawione stylu i nudne. Choćby sprzedaż turyście Mostu Pontyjskiego.
– Tak samo jest z Kolumną Nelsona, Wieżą Eiffla czy Mostem Brooklyńskim na mojej ojczystej planecie – dodałem. – Żałosne numery, niegodne nawet wzmianki, mające równie wiele klasy jak gra w trzy karty w bocznej uliczce. Ale ma to też swoją dobrą stronę. Nikt, kto kiedykolwiek sprzedał Most Pontyjski, z pewnością nie zostałby członkiem tego klubu.
– Nie? – spytał ktoś cicho z kąta pokoju. – Dziwne. O ile mi wiadomo, właśnie sprzedaż Mostu Pontyjskiego zdobyła mi członkostwo w klubie.
Wysoki dżentelmen, nienagannie ubrany i całkiem łysy, wstał z fotela, w którym dotąd siedział, i ruszył w naszą stronę. Pociągnął łyk z wnętrza importowanego owocu rumowego i uśmiechnął się, przypuszczam, że na myśl o wywartym wrażeniu. Podszedł do nas, wyciągnął poduszkę i usiadł.
– Chyba się nie znamy – rzekł.
Moi przyjaciele przedstawili się (szpakowata kobieta o zręcznych ruchach, Gloathis; niski, cichy cwaniak, Żandarm), ja także.
Nieznajomy uśmiechnął się szerzej.
– Sława każdego z was sięga daleko, jestem zaszczycony. Mnie możecie nazywać Gronostajem.
– Gronostajem? – powtórzyła Gloathis. – Jedyny Gronostaj, o jakim słyszałam, to człowiek, który wykonał derariski numer z latawcem, ale to było… no tak, ponad sto lat temu. Co ja mówię? Zakładam, że owo miano to złożony mu hołd?
– Mądra z ciebie niewiasta – odparł Gronostaj. – Niemożliwe przecież, bym był tym samym człowiekiem. – Pochylił się na swej poduszce. – Rozmawialiście o sprzedaży Mostu Pontyjskiego?
– Istotnie.
– I wszyscy zgodziliście się, że to żałosne oszustwo, niegodne członka tego klubu? Być może macie rację. Przyjrzyjmy się elementom dobrego oszustwa. – Zaczął odliczać na palcach lewej ręki. – Po pierwsze, oszustwo musi być wiarygodne. Po drugie, musi być proste: im bardziej złożone, tym większa możliwość błędu. Po trzecie, naciągnięty frajer musi zostać załatwiony tak, by w żadnym razie nie zwrócił się o pomoc do przedstawicieli prawa. Po czwarte, głównym źródłem każdego eleganckiego oszustwa jest ludzka chciwość i ludzka próżność. I wreszcie, po piąte i ostatnie, musi pojawić się element zaufania.
– Niewątpliwie – zgodziła się Gloathis.
– Twierdzicie zatem, że sprzedaż Mostu Pontyjskiego – czy też jakiejkolwiek innej ważnej budowli, która do nas nie należy – nie może spełniać tych założeń? Panowie. Pani. Pozwólcie, że opowiem wam moją historię.
Zjawiłem się w Ponti jakiś czas temu, niemal bez grosza. Miałem przy sobie zaledwie trzydzieści złotych koron, a potrzebowałem miliona. Po co? Lękam się, że to już inna historia. Podsumowałem swój majątek: dysponowałem złotymi monetami i eleganckimi szatami, władałem biegle arystokratycznym dialektem pontyjskim i jestem, pozwolę sobie dodać nieskromnie, wielce błyskotliwy. Nie miałem jednak pojęcia, jak mógłbym zdobyć potrzebną mi sumę w czasie, którym dysponowałem. Mój umysł, zwykle kipiący znakomitymi planami i pomysłami, pozostawał pusty. Ufając zatem bogom, że ześlą mi natchnienie, wybrałem się na wycieczkę z przewodnikiem…
***
Ponti leży na południowym wschodzie. To wolne miasto i port u stóp Gór Świtu. Wielka metropolia zajmuje oba brzegi Zatoki Świtu, przepięknej naturalnej przystani, której oba brzegi spina most zbudowany niemal dwa tysiące lat temu z klejnotów, zaprawy i magii. Gdy zaplanowano i rozpoczęto budowę, ludzie drwili, nikt bowiem nie wierzył, że uda się wznieść konstrukcję liczącą sobie niemal pół mili długości, a jeśli nawet, to nie postoi ona zbyt długo. Lecz budowę ukończono i drwiny zamieniły się w okrzyki podziwu i dumy obywatelskiej. Most wznosił się nad Zatoką Świtu – doskonała budowla, połyskująca, lśniąca i skrząca się miriadami tęczowych barw pod słońcem w zenicie.
Przewodnik przystanął u jego stóp.
– Panie i panowie, gdy przyjrzycie się bliżej, odkryjecie, że most wzniesiono wyłącznie z drogocennych kamieni – rubinów, diamentów, szafirów, szmaragdów, chryolantów, karbunkułów i tym podobnych – połączonych ze sobą przezroczystą zaprawą stworzoną przez bliźniaczych mędrców Hrolgara i Hrylhfgura z pierwotnej, surowej magii. Wszystkie klejnoty są prawdziwe, wierzcie mi, i zostały sprowadzone z pięciu stron świata przez Emmidusa, ówczesnego króla Ponti.
Mały chłopczyk na czele grupy odwrócił się do matki.
– Przerabialiśmy go w szkole – oznajmił głośno. – Nazywają go Emmidusem Ostatnim, bo po nim nie było już więcej królów. Mówili też…
– Młody panicz ma rację – wtrącił gładko przewodnik. – Wydatki króla Emmidusa na klejnoty doprowadziły do bankructwa ówczesnego miasta-państwa, otwierając drogę obecnym dobroczynnym rządom Enklawy.
Matka chłopczyka złapała go za ucho, co niezwykle ucieszyło przewodnika.
– Z pewnością słyszeli państwo, że oszuści i drobni złodzieje nieustannie próbują nabrać turystów, twierdząc, że są przedstawicielami Rządzącej Enklawy i jako właściciele mostu mają prawo go sprzedać. Dostają sporą zaliczkę, po czym znikają. Dla wyjaśnienia – dodał, jak to robił zawsze, pięć razy każdego dnia – most z całą pewnością nie jest na sprzedaż.
Zaśmiał się wraz z całą grupą. To był dobry tekst, zawsze wszystkich bawił.
Jego grupa weszła na most. Tylko chłopczyk zauważył, że jeden z turystów – wysoki mężczyzna, całkiem łysy – pozostał z tyłu. Wciąż stał u stóp mostu, zatopiony w myślach. Chłopiec bardzo chciał poinformować o tym wszystkich, bolało go jednak ucho, więc się nie odezwał.
Człowiek u stóp mostu uśmiechnął się nagle.
– Nie na sprzedaż, tak? – powiedział głośno, po czym odwrócił się na pięcie i wrócił do miasta.
***
Grali właśnie w grę bardzo podobną do tenisa, posługując się rakietami z mocnym naciągiem i inkrustowanymi drogimi kamieniami czaszkami zamiast piłek. Czaszki niezwykle radowały graczy soczystym dźwiękiem, z jakim odbijały się po prawidłowym uderzeniu, i tym, jak wzlatywały w górę, kreśląc nad marmurowym kortem wdzięczne parabole. Nigdy nie tkwiły na ludzkich szyjach – zdobywano je wielkim kosztem – nie tylko finansowym, ale i ludzkiego życia – w walkach z rasą demonów z gór, a potem ozdabiano (szmaragdami i słodkimi rubinami, osadzonymi w koronkowym, srebrnym filigranie w oczodołach i wokół szczęk) w warsztatach Carthusa.
Carthus serwował.
Sięgnął po następną czaszkę ze stosu i uniósł ją do światła, zachwycając się mistrzowską robotą, tym że klejnoty, gdy światło padało na nie pod pewnym kątem, wyglądały, jakby płonęły wewnętrznym blaskiem. Umiałby podać wartość każdego kamienia i jego prawdopodobne pochodzenie – być może nazwę kopalni, w której go wydobyto. Same czaszki także były piękne: uformowane z kości barwy mlecznej masy perłowej, półprzejrzyste i lekkie. Każda kosztowała go więcej niż klejnoty osadzone w eleganckiej, kościstej twarzy. Rasa demonów została już niemal całkiem wytępiona i czaszek w zasadzie nie dało się niczym zastąpić.
Posłał swoją lobem ponad siatką. Aathia odbiła zręcznie, zmuszając go, by pobiegł czaszce na spotkanie (jego kroki odbijały się echem od zimnej marmurowej posadzki) i z głośnym pang odesłał ku niej.
Читать дальше