Zerknąłem na Gloathis i Żandarma, i z ulgą przekonałem się, że mają równie niemądre miny jak ja.
– Przykro mi – rzekł Żandarm – ale nie rozumiem…
– Nie rozumiesz, co? A ty, Gloathis? Pojmujesz czy też masz oczy zalepione błotem?
Gloathis spoważniała.
– Cóż – rzekła – bez wątpienia przekonałeś ich, że jesteś przedstawicielem Rządzącej Enklawy, a spotkanie wszystkich w westybulu stanowiło przebłysk geniuszu. Tyle że nie dostrzegam w tym wszystkim możliwości zysku. Powiedziałeś, że potrzebowałeś miliona. Ale przecież żaden z nich nie płacił ci osobiście. Czekali na publiczne ogłoszenie, które nigdy nie miało nastąpić, a potem wpłatę pieniędzy do skarbca publicznego…
– Myślisz jak frajerka – oznajmił Gronostaj. Spojrzał na mnie i uniósł brwi. Pokręciłem głową. – I wy nazywacie się złoczyńcami?
Żandarm wyraźnie się zdenerwował.
– Po prostu nie dostrzegam w tym zysku. Wydałeś trzydzieści złotych koron na wynajęcie biura i wysłanie listów. Powiedziałeś im, że pracujesz dla Enklawy, a oni wypłacą wszystko Enklawie…
Dopiero gdy usłyszałem słowa Żandarma, w końcu pojąłem. Nagle zrozumiałem wszystko. I kiedy zrozumiałem, poczułem wzbierający we mnie śmiech. Próbowałem go ukryć i wysiłek ów sprawił, że o mało się nie udławiłem.
– Och, wspaniałe, wspaniałe! – wykrzyknąłem jedynie i przez kilka chwil nie mogłem wydusić nic więcej.
Przyjaciele patrzyli na mnie poirytowani. Gronostaj czekał w milczeniu.
W końcu wstałem, pochyliłem się nad nim i zacząłem mu szeptać do ucha. Raz jeden przytaknął, a ja znów zachichotałem.
– Przynajmniej jedno z was ma jakiś potencjał – rzekł Gronostaj.
Potem wstał, owinął się ciaśniej szatą i odszedł w głąb oświetlonych pochodniami korytarzy Klubu Złoczyńców Zaginionej Karnadyny, znikając wśród cieni. Odprowadziłem go wzrokiem; pozostała dwójka przyglądała mi się nerwowo.
– Nie rozumiem – powtórzył Żandarm.
– Co on zrobił? – pytała błagalnie Gloathis.
– I wy nazywacie się złoczyńcami? Ja domyśliłem się sam. Czemu wy dwoje nie…? No dobrze. Po tym, jak jubilerzy opuścili jego biuro, pozwolił im pokisić się parę dni, czekając, aż napięcie wzrośnie. Potem, w tajemnicy, zaaranżował spotkanie z każdym kolejno, w różnych porach i miejscach – zapewne szemranych karczmach.
W każdej karczmie witał się z jubilerem i przypominał o jednej rzeczy, którą wszyscy przeoczyli. Oferty miały być złożone Enklawie za pośrednictwem mojego przyjaciela. Mógł załatwić to tak, by jubiler, z którym rozmawiał – na przykład Carthus – złożył tę najlepszą.
Bo oczywiście był otwarty na propozycje.
Gloathis klepnęła się w czoło.
– Ależ ze mnie oślica! Powinnam była zrozumieć natychmiast. Z łatwością mógł zgarnąć milion łapówek od nich wszystkich, a kiedy ostatni mu zapłacił, po prostu zniknął. Jubilerzy nie mogli się poskarżyć. Gdyby Enklawa usłyszała, że próbowali przekupić kogoś, kogo uważali za jej przedstawiciela, mieliby szczęście gdyby udało im się zachować ręce, nie mówiąc już o życiu i majątku. Oszustwo doskonałe.
I w sali Klubu Złoczyńców Zaginionej Karnadyny zapadła cisza. Wszyscy podziwialiśmy w milczeniu geniusz człowieka, który sprzedał Most Pontyjski.
W fotelu zasiadał Październik, toteż wieczór był chłodny, a rdzawe i czerwone liście opadały z drzew otaczających polanę. Cała dwunastka siedziała wokół ogniska, opiekając na patykach grube kiełbaski, które syczały i trzaskały, gdy tłuszcz ściekał na płonące jabłoniowe drewno. Popijali je świeżym cydrem jabłkowym, pozostawiającym w ustach cierpki, ostry smak.
Kwiecień nadgryzła elegancko swą kiełbaskę, która rozpękła się, obryzgując jej brodę gorącym sosem.
– Piekło i gówniani szatani! – zaklęła.
Siedzący obok przysadzisty Marzec zaśmiał się cicho, wulgarnie, po czym wyciągnął wielką brudną chustkę.
– Proszę – rzekł.
Kwiecień wytarła brodę.
– Dzięki. Ta przeklęta kupa flaków mnie poparzyła. Jutro będę tam mieć pęcherz.
Wrzesień ziewnął.
– Straszna z ciebie hipochondryczka – rzekł z drugiej strony ogniska. – I co za język.
Miał cieniutki wąsik i łysiał na przodzie głowy, dzięki czemu jego czoło wydawało się bardzo wysokie i mądre.
– Odczep się od niej – rzuciła Maj. Ciemnowłosa, krótko ostrzyżona, nosiła wygodne buty i paliła małą brązową cygaretkę pachnącą mocno goździkami. – Jest bardzo wrażliwa.
– Och, proszę – mruknął Wrzesień. – Daruj sobie. Październik, świadom swej pozycji w fotelu, pociągnął łyk cydru i odchrząknął.
– W porządku – powiedział. – Kto chce zacząć?
Fotel, w którym zasiadał, wyrzeźbiono z jednego wielkiego bloku dębiny i ozdobiono intarsjami z jesionu, cedru i wiśni. Pozostała jedenastka siedziała na pniakach drzew ustawionych w różnych odstępach wokół niewielkiego ogniska. Po latach użytkowania pniaki były gładkie i bardzo wygodne.
– A co z protokołem? – spytał Styczeń. – Kiedy ja zasiadam w fotelu, zawsze spisujemy protokół.
– Ale teraz nie siedzisz w fotelu, prawda, mój drogi? – rzekł Wrzesień, elegancki jak zawsze w swej udawanej trosce.
– Co z protokołem? – powtórzył Styczeń. – Nie możemy go zlekceważyć.
– Mały zasraniec sam się sobą zajmie. – Kwiecień przeczesała palcami długie jasne włosy. – I uważam, że Wrzesień powinien mówić pierwszy.
Wrzesień nadął się i przytaknął.
– Z rozkoszą.
– Hej! – zaprotestował Luty. – Hej, hej, hej, hej, hej, hej! Nie słyszałem, żeby przewodniczący zatwierdził tę decyzję. Nikt nie zacznie, dopóki Październik nie wskaże, kto ma zacząć, a potem nikt inny nie powinien się odzywać. Czy moglibyśmy zadbać o choćby pozory porządku? – Spojrzał na nich z ukosa, drobny, blady, od stóp do głów odziany w błękity i szarości.
– Nic się nie stało – powiedział Październik. Jego broda mieniła się wszystkimi barwami niczym kępa jesiennych drzew – ciemnym brązem, ognistym oraniem, winną czerwienią. Niestrzyżonym gąszczem pokrywała dolną część twarzy. Policzki miał rumiane niczym jabłka. Wyglądał jak przyjaciel, jak ktoś, kogo znamy całe życie. – Wrzesień może mówić pierwszy. Zacznijmy już.
Wrzesień wsunął do ust końcówkę kiełbaski, nadgryzł ostrożnie i wysączył resztkę cydru z kubka. Potem wstał, skłonił się przed zebranymi i zaczął mówić.
– Laurent DeLisle był najlepszym szefem kuchni w całym Seattle, przynajmniej sam tak uważał, a gwiazdka Michelina na drzwiach utwierdzała go w tej opinii. Istotnie, był wspaniałym kucharzem – jego brioszki z mieloną baraniną zdobyły kilka nagród, a ravioli z wędzonymi przepiórkami i białymi truflami opisano w piśmie „Gastronom" jako „dziesiąty cud świata". Lecz piwnica win… Ach, piwnica win… To ona była jego prawdziwą namiętnością i stanowiła źródło dumy.
Rozumiem to dobrze. We mnie właśnie zbiera się ostatnie białe winogrona i większość czerwonych: doceniam dobre wina, ich aromat, zapach, smak, jaki pozostawiają w ustach.
Laurent DeLisle kupował swe wina na aukcjach od prywatnych miłośników i uznanych pośredników; za każdym razem upierał się przy certyfikacie, fałszerstwa win bowiem są aż nazbyt częste, gdy za butelkę płaci się pięć, dziesięć, sto tysięcy dolarów, funtów czy euro.
Jego skarbem – klejnotem – najrzadszym z rzadkich okazów i ne plus ultra piwnicy o dokładnie kontrolowanej temperaturze była butelka Chateau Lafitte rocznik 1902. Figurowała w karcie win z ceną stu dwudziestu tysięcy dolarów, choć w istocie, jako ostatnia w swoim rodzaju, była bezcenna.
Читать дальше