Obecność jakiegokolwiek śladu istnienia istot ludzkich na mej ścieżce zdumiała mnie, bo od tej pory uwierzyłem już, iż jest ona czymś naturalnym, niczym wulkan. Teraz, wiedziony bardziej ciekawością niż czymkolwiek innym (ostatecznie przeszedłem już setki mil, albo tak przynajmniej sądziłem, i mogłem być absolutnie wszędzie), wspiąłem się po kamiennych schodach i przeszedłem przez furtkę.
Znalazłem się nigdzie.
Szczyt mostu pokrywało błoto. Po obu stronach rozciągały się łąki. Na jednej rosła trawa, na drugiej ktoś posiał zboże. W zaschniętym błocie odcisnęły się ślady szerokich opon traktora. Przeszedłem przez most, by się upewnić: żadnego tupania. Moje bose stopy poruszały się bezszelestnie. W promieniu wielu mil nie było niczego, jedynie pola, zboże i drzewa.
Zerwałem kłos pszenicy i zacząłem wyłuskiwać słodkie ziarna, obierając je między palcami, a potem przeżuwając z namysłem. Wtedy zorientowałem się, że robię się głodny, i wróciłem po schodach na opuszczony tor. Czas wracać do domu. Nie zgubiłem się. Wystarczyło tylko, bym podążył ścieżką.
Pod mostem czekał na mnie troll.
– Jestem troll – oznajmił. Milczał przez chwilę, po czym dodał od niechcenia: – Fol rol de ol rol.
Był olbrzymi. Jego głowa sięgała szczytu ceglanego łuku. Był też przezroczysty: przez jego ciało dostrzegałem cegły i drzewa, przyciemnione, lecz widoczne. Zupełnie jakby wszystkie moje koszmary stały się ciałem. Miał wielkie, mocne zęby, mordercze szpony i silne, włochate dłonie. Długie włosy przypominały czuprynę jednego z małych plastikowych maszkaronów mojej siostry. Oczy miał wyłupiaste i był nagi. Jego penis zwisał z gęstwiny splątanych włosów między nogami.
– Usłyszałem cię, Jack – szepnął, a jego głos przywodził na myśl wiatr. – Usłyszałem, jak tupiesz na moim moście, a teraz pożrę twoje życie.
Miałem zaledwie siedem lat. Był jednak dzień i nie pamiętam, abym się bał. Lepiej, by to dzieci stawały oko w oko z elementami bajek – są lepiej przygotowane na taką konfrontację.
– Nie pożeraj mnie – powiedziałem do trolla. Miałem na sobie pasiastą, brązową koszulkę i brązowe sztruksy. Włosy też miałem brązowe. Brakowało mi zęba z przodu. Uczyłem się gwizdać między zębami, ale jak dotąd bez powodzenia.
– Zamierzam pożreć twoje życie, Jack – odparł troll.
Spojrzałem mu prosto w twarz.
– Wkrótce na ścieżce zjawi się moja starsza siostra – skłamałem. – Będzie znacznie smaczniejsza niż ja. Zjedz ją zamiast mnie.
Troll powęszył w powietrzu i uśmiechnął się.
– Jesteś sam – rzekł. – Na ścieżce nie ma niczego innego, absolutnie niczego. – Potem nachylił się i przesunął po moim ciele palcami, zupełnie jakby twarz musnęło mi stadko motyli, jakby dotykał jej ślepy człowiek. Troll powąchał palce i potrząsnął olbrzymią głową. – Ty w ogóle nie masz starszej siostry. Tylko młodszą, która dziś została u przyjaciółki.
– Potrafisz to stwierdzić po zapachu? – spytałem zdumiony.
– Trolle umieją wywęszyć tęczę. Trolle umieją wywęszyć gwiazdy – szepnął ze smutkiem. – Trolle czują woń snów, które śniłeś, nim jeszcze przyszedłeś na świat. Podejdź do mnie, a ja pożrę twoje życie.
– Mam w kieszeni szlachetne kamienie – poinformowałem trolla. – Weź je sobie. Spójrz. – Pokazałem mu znalezione wcześniej klejnoty z lawy.
– Żużel – oświadczył troll. – Porzucone odpady z parowców. Nie mają żadnej wartości.
Otworzył szeroko usta. Ostre zęby, oddech cuchnący pleśnią i wilgocią spod świata.
– Jem. Już.
Z każdą chwilą stawał się coraz bardziej cielesny, coraz prawdziwszy, a świat na zewnątrz tracił barwy, zaczynał blednąc.
– Zaczekaj! – Wbiłem stopy w wilgotną ziemię pod mostem. Poruszyłem palcami, trzymając się kurczowo rzeczywistego świata. Spojrzałem mu prosto w wielkie oczy. – Nie chcesz wcale pożerać mojego życia, jeszcze nie. Ja… mam dopiero siedem lat. W ogóle jeszcze nie żyłem. Jest wiele książek, których nie zdążyłem przeczytać. Nigdy nie leciałem samolotem. Wciąż nie potrafię gwizdać, nie do końca. Może mnie wypuścisz? Kiedy będę starszy, większy i smaczniejszy, wrócę do ciebie.
Troll przyglądał mi się oczami płonącymi niczym reflektory.
Potem skinął głową.
– Zatem do zobaczenia, kiedy wrócisz – rzekł. I uśmiechnął się.
Odwróciłem się i pomaszerowałem prostą, milczącą ścieżką, na której kiedyś leżały tory kolejowe.
Po chwili zacząłem biec.
Pędziłem skąpaną w zielonym świetle dróżką, dysząc i sapiąc, dopóki nie poczułem kłującego bólu pod żebrami, ostrej kolki. Trzymając się za bok, dotarłem do domu.
***
Gdy dorastałem, pola zaczęły znikać. Wzdłuż ulic ochrzczonych nazwami dzikich kwiatów i mianami szanowanych autorów wyrastały kolejne rzędy domów. Nasz dom – stary, zniszczony wiktoriański budynek – został sprzedany i zburzony. W ogrodzie wyrosły nowe bloki.
Budowano je wszędzie.
Raz zabłądziłem w nowej dzielnicy, pokrywającej dwie łąki, których każdy skrawek znałem kiedyś na pamięć. Nie miałem jednak nic przeciw temu, by zniknęły. Stary dwór został kupiony przez międzynarodową spółkę. W majątku wzniesiono kolejne budynki.
Minęło osiem lat, nim wróciłem na stary szlak kolejowy, a kiedy to zrobiłem, nie byłem sam.
Miałem piętnaście lat. Już dwa razy zdążyłem zmienić szkołę. Dziewczyna miała na imię Louise. Była moją pierwszą miłością.
Kochałem jej szare oczy i cienkie jasnobrązowe włosy, a także niezręczny sposób poruszania (zupełnie jak jelonek, który dopiero uczy się chodzić. Wiem, że brzmi to bardzo głupio, i przepraszam). Kiedy miałem trzynaście lat, zobaczyłem, jak żuje gumę, i wpadłem po uszy, niczym samobójca do rzeki.
Główną przeszkodę w mojej miłości do Louise stanowił fakt, że byliśmy najlepszymi przyjaciółmi i oboje spotykaliśmy się z innymi ludźmi. Nigdy jej nie powiedziałem, że ją kocham, czy nawet, że mi się podoba. Byliśmy kumplami.
Tego wieczoru siedzieliśmy u niej, w jej pokoju, i słuchaliśmy płyty „Rattus Norvegicus", pierwszego longplaya The Stranglers. Właśnie zaczynał królować punk i wszystko stawało się takie podniecające, świat nieskończonych możliwości, tak w muzyce, jak i poza nią. W końcu nadeszła pora powrotu do domu. Louise postanowiła mi towarzyszyć. Niewinnie wzięliśmy się za ręce, jak to kumple, i ruszyliśmy spacerkiem. Po dziesięciu minutach dotarliśmy do mnie.
Na niebie świecił jasny księżyc; otaczała nas kraina pozbawiona barw. Noc była ciepła.
Dotarliśmy do mojego domu, dostrzegliśmy światła w oknach i stanęliśmy na podjeździe, rozmawiając o zespole, który zamierzałem założyć. Nie weszliśmy do środka.
Potem postanowiłem, że odprowadzę ją do domu. Wróciliśmy.
Opowiedziała mi o bitwach, które staczała z młodszą siostrą, podkradającą jej kosmetyki i perfumy. Louise podejrzewała, że siostra uprawiała już seks z chłopakami. Sama Louise jeszcze tego nie robiła, tak jak ja.
Staliśmy na drodze przed jej domem pod żółtą, sodową latarnią. Patrzyliśmy na swe czarne usta i blado-żółte twarze.
Uśmiechaliśmy się do siebie.
Potem ruszyliśmy naprzód, wybierając ciche ulice i puste zaułki. W jednej z nowych dzielnic mieszkaniowych skręciliśmy na ścieżkę prowadzącą do lasu.
Ścieżka była prosta i ciemna, lecz światła odległych domów lśniły niczym naziemne gwiazdy, a księżyc dostatecznie oświetlał nam drogę. Raz jeden przestraszyliśmy się, gdy tuż przed nami coś zaczęło węszyć i prychać. Zbliżyliśmy się i ujrzeliśmy, że to borsuk. Wybuchnęliśmy śmiechem, po czym uścisnęliśmy się i ruszyliśmy dalej.
Читать дальше