Rabustel odgarnął łopatą wilgotną ziemię z dwóch pierścieni zamocowanych na bokach trumny. Wziął grubą konopną linę i przełożył przez oba uchwyty. Szybko wyskoczyli z jamy i chwycili końce sznura. Coś zatrzeszczało cicho, gdy poruszyli skrzynię. Była cięższa i bardziej masywna, niż się spodziewali. Minęła długa chwila, nim spoczęła na stercie piasku. Dębowa, solidna trumna z mosiężnymi okuciami w kształcie gryfów i orłów wyglądała złowieszczo. Lionel rozejrzał się niespokojnie. Wydało mu się, że krzaki przy ścieżce, którą przyszli, nie stoją tak, jak powinny. Jak stały za dnia. Albo zbliżyły się do siebie, albo było ich więcej.
– Rabustel! – wykrztusił. – Co my… Co my robimy?
– Przestań ględzić. Chędożyłeś już poprzednich twardzieli! Dobędziemy i tego.
– Tej – szepnął Lionel. – Młodo skończyła.
– Patrycjuszka, psia jej mać! – Rabustel wbił łom w szczelinę między wiekiem a podstawą trumny. – Chyba sama się wykończyła czy jak.
Karzeł przygryzł wargi i przeżegnał się. Dostrzegł, że i po wysuszonej, pokrytej brodawkami twarzy nieustraszonego Rabustela spływają grube krople potu. Rabuś schylił się, jego wielka, pozbawiona włosów i brwi głowa wychyliła się z kaptura. Z całej siły podważył łomem wieko. Rozległ się cichy trzask pękającego drewna. Lionel poczuł dreszcze.
Wbił spojrzenie w wieko, czekając na to, co miało się spodeń wyłonić.
Rabustel odrzucił w bok pokrywę.
Nic się nie stało. Zmarła leżała cicho, spokojnie, z twarzą okrytą białym welonem i jasnymi włosami rozrzuconymi wokół głowy. Przez prześwitującą tkaninę Lionel widział śmiertelną bladość jej lica. Ręce miała skrzyżowane na piersiach… Te piersi – wyobrażał je sobie, choć nigdy ich nie oglądał – powinny być duże, pełne kobiecego powabu, pod tkaniną musiały kryć ciemne sutki, wznoszące się stromo nad płaskim brzuchem i smukłą talią… Lionel patrzył uważnie. Zwykle pragnął kobiet wydobywanych z trumien. Wiedział dobrze, że ze swoim pokracznym ciałem nie ma co marzyć nawet o najgorszych z miejskich dziwek, więc zamiast żywych miał zmarłe. Były lepsze. Mógł robić z nimi to, co chciał. Ale ta… Z nią było inaczej. Często razem z Rabustelem gwałcili martwe ciała, lecz teraz nie czuł pożądania.
– No i co… Martwa kurwa – mruknął Rabustel. – Dziwne, że pochowali ją tu, na poświęconej ziemi. No, wsadzajmy ją do worka i zbierajmy gnaty!
Lionel spojrzał na piękną, bladą twarz zmarłej. Nie naznaczył jej jeszcze rozkład… Ręce kobiety, wyciągnięte wzdłuż tułowia, były szczupłe i smukłe. Wzdłuż tułowia… Coś tu nie pasowało…
– Rabustel! – wykrzyknął. – Ty stary durniu!
– Co tam mamroczesz? – Opryszek pochylił się nad leżącą.
Nagle karzeł zrozumiał! Te dłonie… Te martwe dłonie nie powinny, nie mogły same znaleźć się po obu stronach ciała, skoro wcześniej spoczywały na piersiach!
– Co się… – zaczął Rabustel i zamilkł.
Niespodziewanie w oczach zmarłej zabłysły dwa ogniki białego światła, a z martwego ciała wzbiły się w górę białe płomienie.
– Pali!!! Pali mnie! – zawył Rabustel. Biały niby rozgrzane żelazo płomień spowił jego postać. Płaszcz i wytarty kubrak zajęły się w jednej chwili jasnym ogniem.
Lionel oślepiony nagłym blaskiem odruchowo odskoczył dalej i skrył się za najbliższy nagrobek. Po chwili wyjrzał, osłaniając twarz dłońmi.
Rabustel płonął. Z jego robe wydobywały się poskręcane języki białego ognia. Lionel poczuł mdlący swąd palącego się mięsa. Rabustel padł na kolana, a wówczas karzeł odwrócił się i począł biec. Pędził co tchu, potykając się o nagrobki, wpadając na kamienne płyty i tablice. Z tyłu za sobą usłyszał jeszcze cichy szum, ale wtedy dopadł już bramy cmentarza i przemknąwszy przez ciemną czeluść, puścił się pędem w dół uliczki.
* * *
W cuchnącej stęchłym piwem i zmurszałym drewnem gospodzie „U Matjasza” nie było tej nocy wielu gości. Oczywiście, karczma nie świeciła pustkami. Dla samego Matjasza bynajmniej pusta nie była, bowiem w szynku zebrały się tej nocy największe łotry z Rienn. Dziwki i ich kawalerowie, hultaje, oczajdusze, świętokradcy i rabusie cmentarni. Przy starych, zalanych winem stołach rodziły się plany przyszłych występków, wszystkich włamań, kradzieży, napadów.
Główną osobą w towarzystwie była okazała postać. Na stole, pogwizdując beztrosko, siedział mężczyzna w porwanym kubraku. Jego ogorzała, poznaczona bliznami twarz była oszpecona opuchlizną i czerwona z pijaństwa. Gdy rabuś gwizdał, spoza jego warg ukazywały się połamane, żółte zęby. Kiedy odrzucał z czoła rzadkie włosy, odsłaniał czerwonawe blizny. Znudzony bezczynnym siedzeniem sięgnął po leżącą na stole lutnię i uderzył w struny. Brzdąkał dość udanie i w gwar rozmów, w pijackie chrapanie śpiącego pod stołem brodatego rzezimieszka wdarły się słowa piosenki:
Przyszedł do mnie łotr w żupanie podartym,
Ojca nie miał, jako żyw jest własnym bękartem.
Kędy służył – kijem dawano mu myto,
Jego matkę dwa razy u pręgierza bito.
Wychowanie takie miał, jako się urodził,
Wszystko w browarze legał albo dziady wodził.
Ukradłszy kęs rzemiosła, wędruje po światu.
Niegodzien tylko wisieć albo oddan katu.
– Przestałbyś muzykować, Villon – odezwał się starszy mężczyzna w poplamionym wamsie, z resztkami włosów przyklepanymi do pomarszczonej czaszki. – O sobie samym śpiewasz? Twoja mać sama kurwą była! Znaleźli cię przecie w Paryżu na Glatigny, gdzie ladacznice zostawiają swoje bękarty…
– Wara ci od mojej matki, Sorbon. W końcu… nie spuściła mnie do rzeki.
– Co i gorzej, gdyż złodziej z ciebie żaden, Villon. – Stary podniósł do twarzy prawą rękę. Zamiast dłoni, uciętej za kradzież, gdy miał dziesięć lat, widniał szeroki, ostry hak. Dlatego wszyscy rabusie z Rienn zwali Jeana Sorbona po prostu Hakiem. – Spartoliłeś robotę. Miałeś taki dom do ochędożenia…
– Myślałem, że straż nadeszła. Miałem czekać, aż wielebny kat Piotrek Kręcikoło mi poświeci? Ty byś może stał i czekał, aż cię przydybią głąby?!
Hak uśmiechnął się chytrze. Jego małe, przekrwione oczka patrzyły uważnie na rzezimieszka. Villon spojrzał na Cygana Le Loupa i Hansa Sinogębego. Sorbon zaczynał go denerwować. Po raz kolejny w ciągu ostatnich dni. Tak… Czy aby nie próbował podważyć jego pozycji w towarzystwie? Może powinien z nim skończyć? Odruchowo dotknął rękojeści tkwiącego za pasem sztyletu. Mógł poczekać, rozprawić się z Hakiem choćby za tydzień. A może zresztą tamten miał rację? Ostatnia robota poszła fatalnie: nie obrobili domu bogatego kupca – i to przez niego, Villona. Stojąc na lipie, wywołał popłoch, krzycząc, że nadchodzi straż miejska. Uciekali jak ostatni głupcy. A tak naprawdę usłyszał tylko kilku spóźnionych tragarzy. Wprawdzie wcześniej popili tęgo u Matjasza, ale od tej pory nie mógł darować sobie błędu. Cholerny świat – pomyślał – znowu będą trupy. Ale z Hakiem mogła być trudna sprawa… Zapragnął wyjść na świeże powietrze. Opuścić tę cuchnącą norę, wzbić się gdzieś, dać sobie spokój z parszywym życiem wędrownego złodzieja, filozofa i… poety. Ostatniego człowieka zabił trzy miesiące temu. W czasie awantury o wdzięki ladacznicy Margot. Teraz znowu szykowała się rzeźnia…
Od życia się nie ucieknie – przemknęło przez głowę Villona. Trzeba przyjąć je takie, jakie jest. Wspomniał swoją jedyną próbę opuszczenia tego padołu, kiedy był jeszcze chłopcem. Stary strych, konopna pętla i chyboczący się stołek. Nie był dobrym katem dla siebie. Odratowali go bez trudu. I wlepili trzydzieści rózeg.
Читать дальше