– To ty?! – zdziwił się de Sille. – Co tu robisz? Przeszkadzasz mi. A ja nie lubię intruzów.
– Przyszedłem cię zabić.
De Sille roześmiał się. Odrzucił w tył siwe włosy.
– Po co? – Szedł w stronę poety z opuszczonym mieczem. – Nie jestem wart funta kłaków ani nawet jednego złamanego szeląga, panie…
– Villon.
– Słyszałem o was. I czytałem wasze wiersze. Szkoda, że już nic nie napiszecie.
– A to niby dlaczego?
– Bo was zabiję.
– Tacyście pewni, panie de Sille? A ja myślę, że pewniejsze jest, iż traficie do piekła na długo przede mną.
Villon zdarł płócienny worek z norymberskiej kuszy, którą dostał od inkwizytora. Szybko wycelował i pociągnął za spust. Bełt śmignął w powietrzu, trafiając idealnie w płytowy napierśnik pod sercem wroga. Gilles nawet nie drgnął. Uśmiechnął się, ale szedł wolniej.
– Nic nie czuję, Villon.
Poeta milczał.
Krew płynęła szeroką strugą z dziury w napierśniku. De Sille nadal szedł, chociaż już dużo wolniej.
Nagle zatrzymał się, a potem miecz wysunął mu się z palców. Padł na kolana, przewalił się na bok. I tak znieruchomiał w kałuży krwi.
* * *
Gdy Marion ujrzała, co się stało w kościele, poruszona widokiem aż krzyknęła.
Podłogę zaścielały ciała martwych mnichów i brygantów, wszędzie walały się odcięte członki i zakrwawiona broń. Posągi i kolumny były poszczerbione, potłuczone, ławy z chóru porąbane w kawałki i powywracane.
Nagle zauważyła jakąś postać. Drgnęła przerażona. To był żywy człowiek! Zbliżył się do niej, a wtedy krzyknęła po raz drugi. Ale tym razem z furią.
Rozpoznała Villona.
Patrzyli na siebie w półmroku rozświetlanym snopami księżycowego światła. Kiedyś do tego światła poeta przyrównywał skórę jej lica i piersi.
– Szukałem cię w Carcassonne – odezwał się Villon. – Chciałem cię zobaczyć.
– Zobaczyć? Ty skurwysynu! Ty księży bękarcie. Nie… Nie będę strzępiła na ciebie języka! Odejdź!
Villon szukał w swej głowie wzniosłych i poetycznych słów. Nie znalazł.
– Wiem, że zgrzeszyłem – wymamrotał. – Nie żądam od ciebie przebaczenia…
– Zgrzeszyłeś?! Uwiodłeś mnie i porwałeś z domu. Znalazłam się na bruku! Zostałam ladacznicą, aby popłacić twoje kościane długi, oddawałam się w bramach, by uzbierać denary na wykup ciebie spod szubienicy. Bądź przeklęty, łotrze! Przeklęty na wieki!
Villon z trudem przywołał na wargi odpowiednie słowa.
– Chciałbym… tylko zobaczyć… nasze dziecko… Po to właśnie przyjechałem…
– Twojego bękarta już dawno zjadły ryby w Aude!
Villon zatoczył się. Chwycił się rękoma za głowę.
– Nie… To nie może być prawda… Marion, powiedz, proszę, że nie…
– Zniszczyłeś mnie, Villon. Mnie, córkę z zacnego mieszczańskiego domu. Miałam być twoją miłośnicą. Do puchu anielich skrzydeł porównywałeś moje ciało. Ja już nie należę do ciebie, Villon. Należę do mojego nowego Pana. Tak, do Gillesa de Sille… On wymierzy ci słuszną zapłatę za twoje winy. Zabierz tedy pamięć naszej miłości do piekła!
– De Sille nie żyje. Zabiłem go.
Marion roześmiała się. Jej śmiech był zimny i okrutny. Villon usłyszał za sobą cichy brzęk. Odwrócił się i ogłupiały zamarł w bezruchu.
Gilles de Sille podnosił się z posadzki. Patrzył na Villona spod długich, zlepionych potem i krwią włosów i uśmiechał się drapieżnie. A potem potężne ramiona chwyciły Villona wpół. Łotr wrzasnął przerażony, ale nie mógł wyrwać się z uścisku.
– Ja żyję, panie Villon. Jestem nieśmiertelny!
De Sille przechylił poetę w bok i z całej siły rzucił go na rzeźbę archanioła Michała. Villon wyrżnął łbem w kamień, jęknął. Gilles podniósł go i cisnął na posadzkę, na plecy. Uderzenie było tak gwałtowne, że wydarło z płuc poety resztki powietrza. Zacharczał, obrócił się na bok, nieporadnie próbując wstać.
Gilles de Sille roześmiał się złowrogo, a potem chwycił brzechwę bełtu sterczącą z jego napierśnika i wyrwał go jednym ruchem. Okrwawione żelazo zabrzęczało na kamiennych płytach…
– Ja żyję! – krzyknął de Sille. – Ja oddycham! Ja jestem nieśmiertelny!
Znowu dopadł poetę, chwycił go za robe na piersiach, podniósł i rzucił w kierunku ściany.
To uderzenie odebrało Villonowi resztki sił. Plując krwią, osunął się plecami po kamiennym murze, ale głos Gillesa znowu poderwał go na nogi.
– Żyję, żyję… Życie jest cudowne – mówił de Sille. – Wasze życie to cierpienie, Villon. A moje to same przyjemności. Patrz, oto jak cierpiał Chrystus!
Przygwoździł sztyletem dłoń poety do ściany.
Villon zawył, krew trysnęła z jego ręki.
De Sille roześmiał się głośno. Wyszarpnął sztylet, obrócił się bokiem i uderzył Villona żelazną rękawicą prosto między oczy. Łotr upadł na plecy, przeszorował po kamiennej posadzce i zamarł wpatrzony w kolebkowe sklepienie kościoła.
– Jesteś już w grobie, Villon! – ryknął de Sille. – Tak, pogrzebię cię żywcem pod sarkofagiem w krypcie!
Wzrok poety opadał coraz niżej, po boku kolumny, aż do płonących świec przypominających splecione węże. Musiał znaleźć jakiś przedmiot. Musiał czymś rzucić. Rozpaczliwie macał dokoła siebie w poszukiwaniu kamienia.
Gilles szedł ku niemu. W jego oczach migotały ognie piekieł.
Prawa ręka Villona wymacała odciętą dłoń jednego ze zbirów. Łotr wyszczerzył zęby do przeciwnika.
– Kończ, Gilles! Nie mam sił.
De Sille zbliżył się, a wówczas Villon sprężył się do rzutu. Musiał trafić! Musiał wcelować w palącą się świecę. Całe swoje siły włożył w ten jeden jedyny rzut.
I trafił. Trafił dobrze.
Gilles stanął nad nim. Uderzył go w twarz. Villon śmiał się przez krew.
– Nie pożegnasz się ze światem, poeto? Nie ułożysz wiersza?
– Epitafium… – wymamrotał Villon. – Na twój pogrzeb…
Płonąca lina pękła ze świstem, pomknęła z oszałamiającą szybkością w górę. De Sille usłyszał jakiś dźwięk. Zaniepokoił się. W ostatniej chwili w jego oczach pojawiło się zrozumienie. Spojrzał w górę i…
Ogromny, ważący kilka żelazny cetnarów świecznik spadł z metalicznym brzękiem na obu mężczyzn. Gilles de Sille zdołał tylko krzyknąć. Żelazne pręty obaliły go na ziemię, przygniotły do posadzki. W duszy Villona zabrzmiał krótki, urywany ryk Arnalda.
Wszystko ucichło. Wszystko zamarło.
Poeta żył.
Leżał w środku ogromnego żelaznego okręgu, z głową Gillesa na kolanach. Rycerz nie ruszał się. Żelazne sterczyny przebiły na wylot jego płytową zbroję, wbiły się w posadzkę, zamykając go w pułapce. A ze szczytu obalonego świecznika spoglądał na Villona święty Jerzy, patron rycerzy.
Poeta nie wiedział, jak się spod niego wygrzebać. Na razie nie miał sił ani ochoty. Święty Jerzy ważył chyba tyle, co ladrowany koń.
* * *
Villon wyczołgał się z trudem spod świecznika. Obok nieruchomo siedziała Marion. Nic nie mówiła. Wpatrywała się w zakrwawione oblicze Gillesa, a po jej twarzy płynęły łzy.
Jęcząc z bólu, poeta pełzł po posadzce. Wreszcie po chwilach długich jak godziny jego dłonie namacały poszczerbioną kolumnę i wsparły się na niej. Podźwignął się na nogi i potem całym ciężarem opadł na drzwi. Długo trwało, zanim zebrał siły, aby odemknąć rygle. Ogromne wrota otwarły się na oścież. Postąpił kilka kroków do przodu i znalazł się sam naprzeciwko ogromnego tłumu aniołów. Promienna jasność rozświetliła jego ciało, gdy schodził po schodach. Chciał się przeżegnać albo coś powiedzieć, ale już nie zdążył.
Читать дальше