* * *
– Stać, kurwe syny! – syczał ze złości Molle. – Nie pomożemy tamtym. To jeden z mnichów. Szaleniec. Zarąbiemy go w kaplicy i będzie po sprawie.
Zbili się w krąg najeżony ostrzami mieczy i sztyletów, obróceni plecami do siebie, oświetleni czerwonym i błękitnym światłem płynącym z witraży. Nie byli już tacy pewni jak wówczas, gdy przekraczali bramy opactwa. Jak wtedy, gdy podrzynali gardła mnichom. Kiedy zabijali czeladź, rozbijali skrzynie i skrytki.
– Po cośmy tu przyszli?! – jęknął Regnaut Krzywa Gęba. – Białowłosy wprowadził nas w zasadzkę!
– Ja mu od razu nie wierzyłem. Za dobrze płacił. – Bosy oberwaniec, dzierżący w dłoni okutą pałkę, strzyknął żółtą śliną przez resztki zębów.
– Zamknij ryło, Hitti! Siedź i słuchaj!
Czerwonawy promień światła przygasł na chwilę, jakby przed witrażem, a może za nim, przeleciał jakiś cień. Zbóje zadrżeli.
– Coś tu jest!
– Czart papieżników.
– Spokój! To tylko ptak.
Cień mignął z drugiej strony. Znów tylko na chwilę. A potem boczne drzwi do świątyni otwarły się wolno. Powiał wiatr. Lodowaty dech Bestii wionął im prosto w twarze.
– Staaaać! – ryknął na kompanów Molle. – Nie rozbiegać się! W kupę!
Grupa zwarła się, najeżyła ostrzami. Rozbiegane oczy rabusiów wpatrywały się w mrok, badały cienie w bocznych nawach, przesuwały się po posągach świętych i kolumnadach. Coś się zbliżało. Czuli to. Coś było coraz bliżej.
– Jest! Jest tutaj – zaskomlał Hitti. – Przyszło po mnie!
– Zawrzyj gębę!
Ogromna rozeta nad prezbiterium rozleciała się na tysiące kawałków. Z szelestem, ogłuszającym brzękiem i stukotem spadł na nich grad odłamków i odprysków. Oślepił, zasnuł cały świat.
A potem wraz ze światłem księżyca na sam środek koła utworzonego przez najmitów spadło coś dużego i ciężkiego. I piekielnie szybkiego.
Pierwsi z najemników nie wiedzieli nawet, że giną. Upadli w tył lub polecieli w bok, gdy świszcząca stal rozchlastała im gardła. Molle był szybszy. Zdołał unieść miecz, zastawić się, zablokować pierwszy cios. Drugiego nie zdążył, ale przeszywanica wytrzymała. Olbrzym zawył, pchnął mieczem, ale ostrze trafiło w próżnię.
Cień przemknął tuż obok jego prawego ramienia. Coś świsnęło i odrąbana ręka z mieczem opadła na posadzkę.
Molle był twardy. Nie bacząc na krew buchającą z kikuta, chwycił lewą ręką za sztylet. I wtedy dostał cięcie w brzuch. Tym razem przeszywanica puściła. Najemnik opadł na kolana i zwalił się na twarz.
Potem zaczęła się rzeź. Bryganci uciekali we wszystkie strony. Nie zawsze do głównych drzwi, bo ten, kto biegł do krańca nawy, ginął jako pierwszy. Część szukała schronienia w kaplicach, inni kryli się za posągami, w konfesjonałach, za sarkofagami.
Bestia była szybsza.
Wyprzedzała ich ruchy dwukrotnie. Zadawała rany, zanim zdołali unieść broń do zasłony. Unikała uderzeń, nim zdołali wyprowadzić atak. Zabijała, zanim mogli dostrzec jej zarys czy wypowiedzieć jej imię… Odrąbywała ręce wzniesione w błagalnym geście zmiłowania. Wnet kościół napełnił się wrzaskiem i jękiem, krzykiem i złorzeczeniem. Ale trwało to bardzo krótko. Nie minęło ćwierć pacierza, a bryganci Gillesa de Sille ucichli na wieki. Leżeli w kałużach krwi, wpatrując się szklistymi oczami w kolebkowe sklepienie, lecz na pewno nie po to, aby podziwiać uroki starych fresków i płaskorzeźb.
Szelest skrzydeł zburzył ciszę. Kruki obsiadły wieżę i dach kościoła. No cóż, tej nocy czekała ich wspaniała uczta. Jednak główne danie dopiero miało nadejść.
– Villon – zajęczał jakiś głos.
Poeta rozejrzał się. Jakiś kształt poruszył się w chórze, pod zwaloną ławą. Nicholas Jacquier! Inkwizytor żył! Villon przyskoczył bliżej. Tonsura zakonnika była poznaczona krwią, czerwone bąbelki pojawiały się na wargach, gdy mówił. Musiał mieć połamane żebra.
– Za… Zabij… Gillesa. On… sprowadzi tu dzieci z miasta, aby je wszystkie zgładzić, zamordować… Nie możemy do tego dopuścić.
– Gdzie on jest?
– Poszedł do katakumb.
– Czekajcie tu. Załatwię sprawę.
Ruszył w stronę kaplicy. Jednak zatrzymał się w połowie drogi. W jego głowie pojawił się znowu głos Arnalda.
– Stój! – wysyczał. – Nie zabijaj Gillesa! Nie teraz!
– Co takiego?! Dlaczego?!
– Gilles nie dopełnił przeznaczenia. Nie dokonało się jeszcze zwieńczenie dzieła. Jeszcze nie ma tu niewiniątek. Chcę, aby ludzie z miasta zobaczyli, że nie są w stanie ochronić się przed mocą Demiurga. Aby krew ich dziatek odmieniła ścieżki ich życia. Zabijesz go dopiero wówczas, gdy dokona się ostatnia katastrofa.
Rzeź niewiniątek… Jak w Jerusalem za Heroda… Masakra dzieci… – przemknęło przez głowę Villona.
– Nie, nie zgadzam się!
Brzęk ostróg rozszedł się głośnym echem po kościele. Od strony kaplic szedł Gilles de Sille w błyszczącej zbroi, z mieczem w dłoni.
– Villooooooon! – Inkwizytor stał, trzymając się zakrwawionego flamberga. Opierał się o przewróconą ławę, krew plamiła jego włosy, spływała z nosa i uszu. – François, nie! Nie ufaj mu! On cię zwodzi! Zabij Gillesa zaraz, natychmiast! Zarąb Bestię, aby nigdy nie wstała!
– Nie słuchaj go, głupcze. Bądź rozsądny. Za dużo widziałeś. Za dużo wiesz. Spalą cię na stosie razem z Gillesem. Albo oskarżą o mord! Wstrzymaj się jeszcze!
– Nie! Nie daj się zwieść podszeptom diabelskim, Villon! W imię Jezusa Chrystusa! Nie wierz mu! Ocal choć dzieci!
– I tak ich nie uratujesz. To intryga, o jakiej nie masz pojęcia. Święte Oficjum wiedziało o wszystkim od początku i nie uczyniło nic. Uznano, że to dobrze, gdy prości ludzie będą bać się Bestii, bo wówczas chętniej dadzą datki klechom! Dopiero kiedy sprawy posunęły się za daleko, przysłano tu Jacquiera. To dlatego występował incognito!
– Dzieci… Muszę ratować dzieci…
– I tak zginą! Banda siepaczy inkwizytora oczekuje o ćwierć mili stąd. Nic już nie zrobisz, cha, cha, cha, cha, cha…
Nicholas Jacquier szedł w stronę poety z zakrwawionym krzyżem w ręku. Jęczał z bólu i mocno utykał. W końcu wczepił się w jego robe i podsunął pod oczy krzyż.
– Sancte Michael Archangele, defende nos in proelio, contra nequitiam et insidias diaboli esto praesidium. Imperet Uli Deus, supplices deprecamur: tuąue, princeps militiae caelestis, satanam aliosąue spiritus malignos, ąui ad perditionem animarum pervagantur in mundo, divina virtute, in infernum detrude.
Zamarł, krew buchnęła mu z ust.
– A… amen – odpowiedział drżącym głosem Villon. Opadli na posadzkę. Łotr ukrył twarz w dłoniach. Głos odszedł od niego, zmalał, prawie znikł.
– Dokonałeś wyboru – wyszeptał Arnald. – Zatem opuszczam cię.
– Villon… – wyjęczał inkwizytor. – Zrób to wreszcie…
– Nie dam rady.
– Bierz to!
Villon wstał i wyszedł rycerzowi naprzeciw.
Gilles patrzył beznamiętnym wzrokiem na pokrwawione ciała i odrąbane członki walające się na podłodze kościoła, obojętnie trącił płytowym trzewikiem rozrąbaną głowę jednego ze swych ludzi. Szedł w stronę głównego wejścia do świątyni. Poeta poznał go od razu. Był to ten sam białowłosy człowiek, którego spotkał wśród katarów pod Drzewem Umarłych.
– Czy już po wszystkim, szlachetny panie?! – zapytał, siląc się na wesołość. – Odpuścili wam grzechy i wszeteczeństwa?
Читать дальше