* * *
Ogromne wrota do kościoła rozwarły się z chrzęstem. Dzieci zamarły wpatrzone w przejście, z którego miał wyjść Zbawiciel. Złożyły ręce do modlitwy, pochyliły się, niektóre padły na kolana.
– Przyjdź, Jezu Chryste… Wspomóż nas – szeptały niezliczone usta.
I Jezus wyszedł do nich. Przestąpił powoli wrota katedry. Zszedł wprost z krzyża, więc broczył krwią z ran na dłoniach, jego długie włosy plamiła świeża krew. Szata była porwana, poznaczona cięciami mieczy rzymskich legionistów. Z czerwonawych śladów po cierniowej koronie sączyły się strumyczki krwi.
Dzieci rzuciły się z płaczem, ze szlochaniem i okrzykami ku swemu Ojcu. Jezus zszedł z trudem ze stopni kościoła, a potem potknął się, ale nie dopuściły do tego, aby dotknął ziemi. Przyjęły na swoje ręce jego zmasakrowane ciało. Dwaj bracia, synowie masarza – Pierre i Louis – chwycili go jako pierwsi i razem z innymi ponieśli dalej przez tłum. Mały Gerard – syn kapitana straży – całował jego rany wespół z Paulą. Colette przytrzymywała znużone stopy Pana.
Oczy Jezusa zamknęły się, a na jego twarzy pojawiła się bladość.
Dzieci niosły go dalej i dalej. Poprzez las rozświetlony smugami księżycowego światła, wokół których wirowały świetliki. Poprzez łąkę, na której jesienne kwiaty stuliły płatki do snu. Doszły tak na sam brzeg Aude, pokryty trzciną i miękkimi trawami. Tu złożyły ciało Jezusa, obmyły mu rany, całowały stopy i cały czas modliły się do Boga za jego zdrowie.
I Bóg wysłuchał ich, bo w końcu gwiazdy zbladły, a ponad postrzępionymi górskimi szczytami poczęło wschodzić słońce. I wtedy dzieci pokryły ciało Chrystusa girlandami kwiatów, przeniosły je na nosze z gałęzi i leśnych pnączy i wyruszyły do miasta.
Villon spał.
Daleko, pod sklepieniem klasztornego kościoła, łopotały czarne skrzydła kruków. Ptaki obsiadły ciało Gillesa de Sille i sprawnie wyłuskiwały je ze zbroi, rozkuwały dziobami nity, rozrywały sprzączki i rzemienie, aby oddać diabłu to, co zawsze należało do niego…
* * *
Villon spojrzał w głąb mrocznej studni. Na jej końcu nie widział już żółtego poblasku płomienia. Kilkakrotnie opuszczał kubeł z wiadomością na woskowej tablicy. Nie dostał żadnej odpowiedzi.
– Bracie Arnaldzie – wyszeptał w otchłań. – Odezwijcie się…
Nikt mu nie odpowiedział.
Kamieniarze wcisnęli w otwór ostatni cios obłożony grubo zaprawą.
Zamurowali na głucho celę.
I jej tajemnicę.
* * *
– Marion Beauvais. Za kacerstwo, apostazję, tudzież uprawianie czarostwa i sodomii, czego przykładem było paradowanie w męskim stroju, będziesz żywcem spalona na wolnym ogniu, a prochy twe zostaną rozrzucone na cztery strony świata!
Inkwizytor usiadł.
– Czy masz coś do powiedzenia, moja córko? Czy wypierasz się diabła i sług jego? Czy odżegnujesz się od katarskiej herezji?
Odpowiedź była łatwa do przewidzenia.
* * *
Katedra Świętego Nazaira była pełna ludzi. Stateczni patrycjusze zasiadali w ławach, a pospólstwo tłoczyło się pod ścianami.
– Módlmy się, bracia i siostry! Módlmy się o Boże błogosławieństwo dla inkwizytora Ojca Świętego, jego wielebności Nicholasa Jacquiera, oraz dla szacownego pana Françoisa Villona, którzy obdarzeni Łaską Pańską uwolnili nasze miasto od straszliwej Bestii!
Ludzie padali na kolana. Płakali. Nie płakał tylko sam wielebny Jacquier. Z lekkim uśmiechem wpatrywał się w przeznaczone dla poety puste miejsce na ławie.
* * *
– Gdzie niby to złoto ukrywa? W skrzyni w piwnicy? – zapytał Villon dwóch oberwanych łotrów siedzących przy nim przy zalanym winem stole w plugawej karczmie Pod Saracenem na Dolnym Mieście. – Nie łżecie?
– Wejście jest od ogrodu, przez klapę. A wcześniej trza przejść przez mur. Nie jest wysoki. Wszystkośmy widzieli. Na jego szczycie ja stanę na lipie…
Villon jednym haustem wychylił kubek podłego i kwaśnego wińska.
– Do stu piorunów, jeśli nie łżecie, to wchodzę w to! – rzekł. – Trzysta złotych skudów nie chodzi piechotą.
– Kiedy ruszamy?
– Jak tylko się ściemni, kumotrzy! Do roboty! Złoto czeka.
Ladacznica siedząca na kolanach łotra roześmiała się wesoło. Villon stawiał jej od dwóch dni. Na razie wprawdzie oddawała mu swe wdzięki za darmo, obiecał jednak, iż w zamian opisze ją w poemacie.
– Na wino i chleb, bracia – rzekł, uśmiechając się, poeta. – I za nasze szczęście.
– Za szczęście.
Wszyscy zgodnie stuknęli się kubkami.
Daleko w katedrze biły dzwony.
Tak daleko do nieba
W mroku przemykały dwie postacie, oświetlając drogę czerwoną latarnią. Rubinowy poblask wydobywał z ciemności zarysy nagrobnych tablic. Pokryte napisami i płaskorzeźbami zdawały się poruszać, jakby życie wstępowało w kamień pod wpływem purpurowej poświaty. Wygasłe, pomarszczone twarze ściągały wargi, ukazując kły. Wężowe smoki i nagrobne bazyliszki wiły się na kamiennych obramowaniach płyt, chcąc odstraszyć śmiałków, którzy naruszali spokój umarłych. Lecz gdy krąg światła przesuwał się poza tablice, wrażenie utajonego życia mijało. Pozostawały czarne prostopadłościany w srebrnym blasku. Nagie, oszronione drzewa wydawały się w tej poświacie bezbronne i skarlałe.
Rabustel kroczył przodem, utykając na lewą nogę. Dla niego to nie była pierwszyzna. Jednak Lionel czuł chłód chwytający za gardło, gdy tak przemykał pomiędzy mogiłami. Bał się. Był karłem, miał krzywe, krótkie nogi, więc aby nadążyć za towarzyszem, niemal biegł, skakał i kołysał się. W dodatku przyginał go do ziemi ciężar zawiniętych w płachtę narzędzi.
Rabustel zatrzymał się nagle, karzeł niemal wpadł na niego. Przewodnik nasłuchiwał chwilę, a potem niby skradający się ryś, zdecydowanie i miękko zarazem, skręcił w prawo. Z ciemności wyłonił się niewyraźny kształt nagrobka. Małą mogiłę usypano niedawno, świeżą ziemię grobu pokrywał szron.
– Jest – szepnął Rabustel. – Mały, szykuj łopaty!
Karzeł rzucił płachtę na ziemię, chwycił róg materiału i szarpnął, wywalając zawartość na trawę. Oskardy zalśniły w świetle księżyca. Rabustel rozłożył płachtę tuż obok.
– Doktor Agryppa będzie piłował kości, ile tylko dusza zapragnie – powiedział cicho. – I to młódki. Rarytas…
– Długo tu leży? – spytał Lionel. – A niech to jasny szlag! Dawno się nie czułem jak dzisiaj.
– Dobra, doby warny twardziela – mruknął Rabustel w żargonie miejskich hien cmentarnych. – Bierz tam, od głowy.
Gdy Rabustel wbił łopatę w grób, Lionel z przestrachem się rozejrzał. Odgłos rozszedł się echem po wszystkich podziemnych kryptach i katakumbach nekropolii. Na Rabustelu nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Pracował, dysząc ciężko. Spieszył się; ziemię z grobu wyrzucał na płachtę materiału. Nie powinni zostawiać po sobie żadnych śladów.
Kopali długo. Lionel nie czuł już potu ściekającego spod nasuniętego na oczy kaptura. Wpatrywał się w ziemię, czekając na chwilę, w której usłyszy łomot żelaza o drewniane wieko trumny. Wręcz modlił się, aby nastąpiło to jak najszybciej. Ale gdy łopata Rabustela w końcu uderzyła o coś, co odpowiedziało słabym stukotem, po plecach przebiegł mu dreszcz przerażenia. Cmentarz wokół był tak ponury. Milczące oszronione drzewa i groby przyglądały im się ze wszystkich stron. Ich cienie, przeplatane pasmami księżycowego światła, szatkowały teren na szeregi czarnych i szarych plam.
Читать дальше