– Na wieżę z hultajem! – zakrzyknął kpiąco. – Wsiok przyjechał, nie wie, jak się chodzi po mieście!
Nieco dalej, przy jednym z zakończonych ostrołukowo portalów w podsieniu murowanej, sypiącej się ze starości kamienicy, jazgotały trzy stare babiny, zgarbione pod ciężarem trzymanych na plecach tobołów.
– Pani, pani, te dzisiejsze ludzie same nie wiedzom, co robiom. Jakie to rzeczy się w śmieciach znajduje – mówiła pierwsza, zgięta jak pogrzebacz.
– I jak brudzom. Wstydu wcale nie majom – dodała druga.
– Ta Larysa to dziwka. Zeszłej niedzieli dwóch gachów miała – wtrąciła trzecia, przygłupia, z oczyma wielkimi jak spodki. – I to naraz. To jak oni jej robili? Przez zadek?
– Hej, o czym tak rozprawiacie, babiny?! – zawołał wesoło Villon. – Ile śmieci każda zeżre, zanim pęknie?
– Co to? Kto to? – zapytała ta ostatnia, rozglądając się głupawo.
– To hultaj – syknęła jadowicie druga i wskazała kosturem Villona. – Ty szelmo, ty złodziejski wyrodku! Obrażasz uczciwych ludzi.
– Ciszej, ciszej, stara ruro! – zakrzyknął wesoło. – Jeszcze twój starszy usłyszy i znowu będziesz liczyć żebra na schodach!
– To jest Villon! – warknęła ta najbardziej przygarbiona. – Ty szelmo! Ty łobuzie! Zobaczysz, przyjdę, jak cię będą wieszali na rynku!
– To nie tak prędko, stara! Prędzej ktoś ci zrobi bękarta na śmietniku!
– To już szczyt! Gdzie straż?! Żeby taki szelma obrażał spokojnych ludzi! – wykrzyknęła w furii.
Łotr tylko zarechotał i zniknął w tłumie.
Nie minęło wiele czasu, gdy ulica skończyła się nagle, a przed Villonem otworzyła się wielka przestrzeń placu zastawionego setkami brudnych kramów i szop. Przestrzeń, ograniczona dotąd dwiema ścianami domów z cegły i kamienia, nagle rozbiegła się na boki, zrobiło się luźniej, przestronniej. Ponad poszarpanymi, nadgryzionymi zębem czasu dachami poeta dostrzegł strzeliste, wznoszące się stromo nad miastem górskie szczyty i ponure, skaliste turnie Alp… Rienn było zbudowane na samym przedgórzu; od wschodu, południa i północy otaczały je szare, posępne szczyty.
Villon chłonął wszystko zmysłami. Przenikał gwar targowiska, krzyki, śmiechy ladacznic, woń błota zmieszanego z gnojem i odchodami, tłok, ścisk, przekleństwa. Odgłosy targowania, zwady i łoskot końskich kopyt. Otworzył się na to, chłonął całą duszą zwykły, codzienny gwar przeklętego miasta zgnilizny i ropiejących wrzodów, miasta, które było niemal takie samo jak każde inne w księstwie Confarrearo. Był jego częścią. Wiedział to dobrze.
Znienacka coś uderzyło Villona w głowę, wżarło się w jego jestestwo, boleśnie oślepiło oczy. To tylko wiatr rozegnał zasłonę chmur, a spoza szarych, ponurych obłoków wyjrzał promień słońca. Łotr zaklął, nie mogąc znieść światła. Jego oczy przywykły od lat do poruszania się w półmroku, więc szybko skoczył w cień najbliższego z kramów. Tu odetchnął z ulgą. Spojrzał w niebo, deszczowe chmury powoli odchodziły w dal. Spoza szczelin w ich szarej pokrywie prześwitywały białe, puszyste obłoki, rozjaśnione bielą słońca, dalekie, tajemnicze. Nie lubił ich. Cóż z tego, że były piękne, skoro nikt nie mógł nigdy dosięgnąć ich stopą, skoro nigdy nie uczyniły nic pożytecznego dla ludzi.
Nagłe potknięcie o rozchybotaną kamienną płytę – pozostałość po dawnym miejskim bruku Rienn – przywróciło go rzeczywistości. Znowu przemykał między straganami z wtuloną w ramiona, spuszczoną głową. Ukradkiem zerknął na ściany rynku, na wielkie, okazałe kamienice. No tak. Wszystko, co złe na tym świecie, działo się z przyczyny bogatych. Villon był o tym absolutnie przekonany. To oni – patrycjusze sławetnego miasta Rienn – obdzierali do cna nędzarzy, wyduszali ostatni grosz z ich sakiewek, a potem bawili się, pili i hulali za nie swoje pieniądze. Dlatego też poeta nie miał wobec nich żadnych skrupułów. Wiedział dobrze, że podcinając gardła i odcinając pękate mieszki, odbierał tylko to, co ich właściciele zabrali innym. Obejrzał się i jeszcze raz obrzucił spojrzeniem domy w rynku, a potem skręcił w wąską, opadającą w dół uliczkę.
* * *
Faramonda obudziło słońce. Żółte jesienne, ale ciepłe promienie światła wpadały do pokoju przez szparę w źle zaciągniętej zasłonie. Był poranek. Piękny świt po mroźnej nocy.
Faramond leżał przez chwilę w pościeli. Nie czuł się źle, ból, jaki dręczył go po odejściu Jeanne, nie był już tak dotkliwy. Wszystko przeminęło, ale przecież tak naprawdę znaczyło niewiele.
Wstał z łoża. Podszedł wolno do ostrołukowego okna. Przez oprawione w ołów szybki widział słońce. Dom, w którym mieszkał, zbudowano w najokazalszej części rynku, obok kamienic bogatych patrycjuszy i nowobogackich kupców. Przed Faramondem rozciągała się teraz wielka przestrzeń miejskiego targowiska, a na wprost okien blask słoneczny rozszczepiał się na czarnych, strzelistych wieżach katedry Rienn. Poczuł mimowolny dreszcz na widok ostrych, strzelających w niebo iglic, potężnych filarów budowli, ogromnych przypór i mrocznych gzymsów ozdobionych setkami szczerzących zęby w uśmiechu maszkaronów. Wielkie, czarne blendy pod zawijasami okapów spoglądały nań niby potworne ślepia ogromnego smoka. Spuścił wzrok niżej, na umieszczoną nad wejściem galerię dwunastu ojców świata. Tych, którzy dali niegdyś ludziom wolną wolę wyboru, mądrość i rozum. Co przechytrzyli przedwiecznego Boga. Widział ich wyniosłe, czarne posągi, jakby spoglądające na kłębiący się w dole ludzki tłum.
On znał ich prawdziwe imiona… Asmodeus, Prussar, Avistel, Vobis, Lurey i wszyscy pozostali.
Kiedyś, kiedyś ta katedra była inna. Jeszcze zanim Alfred de Vary ogłosił się herezjarchą, zanim król Francji został odparty spod miasta, zanim odnowiła się wielka wojna Francji z Burgundią – czczono tutaj imię Boga. Katedrę Rienn przejęli nowochrzczeńcy. Ci, którzy pozostali wierni naukom Kościoła, korzystali ze świątyni poza miastem. A czas przeminął, nawet papież przestał upominać się o swoje, widać miał ważniejsze sprawy na głowie. Nigdzie, dosłownie nigdzie nie było spokoju. Całym światem wstrząsały wojny. Liga Dobra Publicznego książąt Orleanu ogłosiła bunt przeciwko królowi Francji, cesarstwo wiodło wielkie spory wewnętrzne, Polacy wespół z pogańskimi Litwinami i Tatarami zadawali ostatnie ciosy Zakonowi Krzyżackiemu. A wszędzie panowały jednakowo – nędza i głód. Nie było dokąd iść. Bazylea, Lyon, Mediolan, Rienn… Wszędzie było tak samo.
Dochodzący spoza drzwi hałas sprawił, że odwrócił wzrok od okna. Usłyszał czyjeś krzyki, biadolenie, a potem trzaśnięcie drzwi gdzieś na dole, chyba w sieni.
– Bruno! Bruno!
Na schodach rozległy się szybkie, mocne kroki. Wezwany lokaj wszedł do pokoju.
– Co to za awantura na dole?
– Jakiś bękart zamarzł na naszych schodach w nocy, panie. Jasna krew by go zalała. Miał z pięć wiosen. Teraz przyszła ladacznica i mówi, że to jej dziecko. Złota chciała, panie. No to ją wygnałem za próg, panie. Przekleństwo z tą hołotą! Lęgną się każdego roku na nowo! Zaraza by ich wydusiła…
– Bruno! – przerwał lokajowi Faramond. – To dziecko naprawdę zamarzło przed naszymi drzwiami?
– Sama ją tam zostawiła. Nędzarki tak zawsze, panie. Do cna by nas rozdrapały. Dlatego kazałem jej iść precz!
– Odejdź! – rzucił z gniewem Faramond. – Zostaw mnie samego.
Gdy Bruno odszedł, Faramond wrócił do okna. Spojrzał w słońce, nie mrużąc powiek, pozwolił, aby złocisty blask wypełnił oczy. Potem odsunął zasuwę i pchnął oszklone ramy. Wyjrzał na plac targowy – w jego uszy uderzył gwar uliczny, w nozdrza zaś woń zgnilizny i łajna. Zadygotał. Miał dość tego świata. Dość nędzarzy, którzy przesiadywali pod ścianami domów, dość tych wszystkich ludzi, dla których nie mógł nic zrobić.
Читать дальше