Ladacznica wsiąkła jak kamień w wodę. Szukał jej po całym Carcassonne, wykorzystywał nawet znajomości diakona. Nie znalazł nic. Znikła dwa tygodnie temu, a od tego czasu nie widziano jej nigdzie.
Szedł do bramy oszołomiony, zataczał się, odprowadzany zdziwionymi spojrzeniami zakonników. Gdzie była Bestia? Gdzie przebywał i co knuł człowiek, który miał się stać demonem? Villon miał coraz mniej czasu. Co jeszcze miało się wydarzyć?
Wyszedł przed wrota i omal nie stratowali go żebracy, którzy tak jak każdego poranka gromadzili się przy wyjściu z klasztoru, skamląc o miłosierdzie. Zakonnicy wynosili wiklinowe kosze pełne oliwek, sera i chleba, rozdzielali je wśród nędzarzy, dbając, aby każdy z proszalnych dziadów otrzymał swoją porcję.
Villon chciał przejść obok nich obojętnie. Jednak coś przykuło jego uwagę.
Zatrzymał się jak wryty. Stał niby słup soli i patrzył… Spoglądał na jednego z braciszków, który wyjmował z kosza gliniane skorupy garnków i rozdzielał je między żebraków.
– O Boże, ja śnię! – wyszeptał do siebie poeta.
Podszedł do zakonnika, wpatrując się w zawartość kosza.
– Chcecie, bracie, słowa pocieszenia? – zapytał niepewnie benedyktyn.
Villon wziął w ręce jedną ze skorup. Odczytał łaciński napis: Ora et labora.
– Co to… Co to jest? – wychrypiał nieswoim głosem.
– To nasze odznaki pątnicze. Słowa pocieszenia dla pielgrzymów i ubogich. Zwykle klasztory rozdają im znaki muszli, a my – modlitwy i przypowieści wypisane na okruchach garnków.
– Kto… Kto spisuje te okruchy?
– Nasi nowicjusze. A niektóre to nawet – mnich ściszył głos – sam brat Arnald Czcigodny.
Arnald… Wszystko zawirowało Villonowi w głowie. A więc to Czcigodny porozumiewał się z Marion i garbusem. Czcigodny kazał kalece głosić herezję w mieście… To było straszne! Straszne! Straszne!
Ale prawdziwe… Arnald Czcigodny był człowiekiem. Bestia naprawdę sama znalazła Villona. Wszystko się zgadzało.
Poeta ukląkł zdjęty nagłą słabością. Kim był ten przeklęty mnich, zamknięty od lat w ponurej celi? W jaką Bestię zmienił się przez tyle lat niewoli… Jeśli wierzyć w historię opowiedzianą przez garbusa, musiał siedzieć tam od przeszło pięciu dekad. Czy to on był zatem ostatnim z siedmiu Dobrych mnichów? Czyżby to jego czaszka powinna znaleźć się w grobie pod Drzewem Umarłych? Nie wiedział, co robić. Czy biec do opata, czy może jechać do miasta i rozmówić się z diakonem? Miał mało czasu. Diablo mało czasu!
Jedno było pewne. Tu mógł pomóc jedynie diakon z katedry Świętego Nazaira. Musiał się spieszyć.
Mnisi patrzyli na niego uważnie. Ich wzrok przeszywał go jak ostrza sztyletów. Czyżby już domyślali się wszystkiego? Czyżby wiedzieli?
Wskoczył na kulbakę i co koń wyskoczy pognał do Carcassonne.
* * *
Zakonnicy czekali na nich tuż za bramą, na niewielkim dziedzińcu pomiędzy klasztornym murem a refektarzem. Stali zbici w gromadę, zagradzając przejście, otuleni w habity i kukulle, ze spuszczonymi głowami. Był jesienny wieczór. Dzwony biły na nieszpory, a ich głos rozchodził się głuchym echem po całym klasztorze.
– Brat Arnald nie życzy sobie żadnych gości – wysyczał przeor, gdy diakon zbliżył się do niego. – Nie chce widzieć ani was, ani waszego przydupasa, wielebny diakonie.
– A jednak będzie musiał poświęcić nam kilka cennych chwil. Nie ustąpię, bracie prepozycie. Muszę poradzić się Czcigodnego w kilku ważnych kwestiach, zanim dojdzie do tragedii.
– Nie zezwolę na to. I nie dopuszczę was do niego. Powiem wprost. – Przeor bez wysiłku zrzucił z siebie maskę zacnego samarytanina. – Wynoście się z mego klasztoru. A jak sami nie pójdziecie precz, to opuścicie nasz przybytek wbrew swej woli. Więcej, zostaniecie do tego zmuszeni siłą.
– Pohamuj swój język, bracie – rzekł diakon. – Nie przystoi bowiem bluźnić przeciwko sługom Pana w tym świętym przybytku, który wedle was nigdy nie splamił się grzechem apostazji. Twe nieopatrzne słowa mogą bowiem naprowadzić mnie łatwo na wnioski, że być może coś ukrywasz!
– Doniosę na was do Świętego Oficjum!
– A więc posłuchaj. – Diakon podszedł bliżej do prepozyta, a potem pochylił się do jego ucha i coś cichutko szepnął.
Przeor zadrżał. Wytrzeszczył oczy i przerażony wpatrzył się w diakona.
– Jak to…? – wydyszał. – Bracie… Jak to… Czy wy…
– Na razie niczego się nie lękajcie, ale jeśli uczynicie coś nie po mojej myśli, to klnę się, że przyjedzie tu do was inkwizytor Ojca Świętego. Jeśli nie wykażecie dobrej woli, to kto wie, co się stanie. Pozwólcie mi zatem pomówić z bratem Arnaldem.
Prepozyt dał znak pozostałym mnichom i zakonnicy rozstąpili się, odsłaniając przejście do wirydarza. Diakon bez słowa ruszył przed siebie. Benedyktyni rozstępowali się, unikając jego wzroku. Villon dogonił księdza, zrównał się z nim.
– Co im powiedzieliście?
– Słowo. – Diakon uśmiechnął się. – Słowo, które było na początku.
– Nie rozumiem.
– Nie jesteś tu od rozumienia, Villon.
Przeszli wirydarz i skierowali się do kościoła. Potem weszli do kaplicy i przez wilgotny labirynt lochów i krypt dotarli do pomieszczenia ze studnią nad celą Arnalda Czcigodnego.
– Pytaj – nakazał szeptem Bernard. – Dowiedz się, dlaczego został Bestią i co zamierza.
Villon sięgnął po tabliczkę z woskiem. Napisał:
Wy jesteście Bestią. Byliście ostatnim z siedmiu Doskonałych mnichów. Nie zabito was pod Drzewem, ale zamurowano w celi. To wy jesteście winni śmierci mieszczan i wszystkich nieszczęść…
Pisaliście, że Bestia sama mnie znalazła. Prawda – znaleźliście mnie.
Villon posłał wiadro w dół, w mroczną ciemność. Odpowiedź nadeszła szybciej, niż się spodziewał.
Wreszcie do tego doszedłeś, Villon.
Byłem Dobrym chrześcijaninem. Najstarszym z siedmiu. Nie zginąłem, albowiem opat chciał skazać mnie na cierpienie po stokroć gorsze niż śmierć.
Nie ja jednak przywołałem Bestię ani nią nie jestem. Poniechałem myśli o zemście. Wykorzystałem jedynie to, co nieuchronne, aby otworzyć ludziom oczy na świat. Pokazać marność diabelskich sług. Dlatego posłałem garbusa, by pokutował i głosił Słowo Boże.
Villon napisał znowu:
Do czego wykorzystałeś ladacznicę i garbusa? Dlaczego wysyłałeś do nich skorupy?
Oni cierpieli. Z ludzkiej krzywdy i wspomnienia niegodziwości, której się dopuścili. Obiecałem im pociechę. I odkupienie grzechów.
Skoro nie ty, to czy któreś z nich jest demonem?
Nie ma w nich winy.
Villon spojrzał pytająco na diakona. Bernard otarł pot z czoła.
– Łże – wyszeptał. – On jest Bestią! To przeklęty heretyk!
Poeta sięgnął po tabliczkę.
Wszystkie tropy wiodą do ciebie.
Odpowiedź przyszła od razu:
Nie chcecie – nie wierzcie. Przekonacie się sami…
Większy kłamca niźli ja to wilk w owczej skórze przy twoim boku. Spytaj go, kim jest naprawdę brat Bernard…
Villon spojrzał na Bernarda. Ksiądz spuścił wzrok. Poeta zaczynał powoli domyślać się wszystkiego.
– Tak, mój synu – szepnął. – Skłamałem. Nie jestem diakonem Bernardem. Niechaj Bóg mi wybaczy, ale działałem w ukryciu. Jestem dominikaninem, a moje imię to Nicholas Jacquier…
– Inkwizytor… – jęknął Villon. – Jak to?!
– Wszystko dla chwały Pana, mój synu… Nie jestem tu znany, więc wolałem rozgłosić wieść o moim przyjeździe, a sam przeoblekłem się w sutannę brata Bernarda… diakona. Wiedziałem, że wszyscy boją się Świętego Oficjum. Chciałem tedy działać dyskretnie. Dowiedziałem się, że mieszczanie sami chcą rozwiązać zagadkę Bestii, więc zaproponowałem im pomoc.
Читать дальше