– Si… siwe, długie włosy… Mia… miał bliznę na obliczu…
– To ten! – jęknął inkwizytor. – Doszliśmy do sedna spisku, Villon.
– Kto to? Kto to jest?
– To ostatni żyjący poplecznik diabła z Bretanii. Sinobrodego, Gillesa de Rais, marszałka królestwa, który ponad dwie dekady temu składał diabłu w ofierze dzieci. I który został spalony na stosie Anno Domini 1440.
Villon zadrżał. Któż nie znał historii o Sinobrodym, okrutnym mordercy z Bretanii, za sprawą którego ginęły dzieci, chłopcy i dziewczęta. Ich ciała znajdowano potem okrutnie okaleczone. De Rais był jednak wspomnieniem. Już przed ponad dwudziestu laty oddał swe nikczemne życie na stosie, oskarżony o herezję, morderstwa i zbrodnię czarnoksięstwa.
„Tylko człowiek ma wolną wolę czynienia zła”. Kto to powiedział? Czyż nie Arnald?!
– De Sille miał zostać skazany na śmierć, jednak uszedł sprawiedliwości. Jan de Malestroit, biskup Nantes, nie zdołał go nigdy schwytać. Zaginął o nim wszelki słuch. Aż do teraz. Jeśli ten człowiek żyje, to zaprawdę może być wcieloną Bestią… Demon to naprawdę zwykły śmiertelnik!
– Czy on jest aż tak niebezpieczny?
– De Sille znał wszystkie tajemnice Sinobrodego. Razem oddawali cześć diabłu. Wspólnie prowadzili alchemiczne eksperymenty. I porywali niewiniątka, aby oddawać się plugawym orgiom z ich ciałami. Zabijali i dusili chłopców oraz dziewczynki, aby poznać ostateczne granice rozkoszy.
Dzieci w mieście. Okrutnie okaleczone dzieci w mieście… To coś oznaczało. To był jakiś ślad.
– Dzieci… – jęknął Villon. – W mieście pojawiały się okaleczone dzieci, które zapowiadały wszystkie nieszczęścia… Sam je widziałem przed katedrą. Nikt nie wiedział, skąd przychodziły. Wieszczyły nadciągającą Bestię.
– Sinobrody zabił wiele niewiniątek. Odnaleziono tylko część ciał. Być może, Gilles de Sille wezwał duchy niepogrzebanych dziatek, aby pomogły mu sprowadzić nieszczęścia na miasto.
– Częstokroć złe duchy objawiają się, przybierając postać ofiar przyszłych nieszczęść – wtrącił przeor. – Lata temu, Anno Domini 1212, kiedy w Vendome zgromadziła się nieszczęsna krucjata niewiniątek pod wodzą Stefana z Cloyes i wyruszyła, aby oswobodzić Ziemię Świętą, miał miejsce podobny przypadek. Wówczas, gdy pielgrzymi dotarli do Marsylii, pojawiły się tam widma dzieci w kajdanach i łańcuchach, jako przyszła zapowiedź ich losu. A jak wszak wiecie, wielebni, marsylczycy sprzedali potem niewiniątka Saracenom.
– Chryste miłosierny! – jęknął inkwizytor. – Zaczynam to wszystko rozumieć. Gilles chce zrobić coś złego dzieciom z Carcassonne. Trzeba natychmiast tam jechać i ostrzec mieszczan! Villon, na koń!
Poeta skłonił się i zarazem odetchnął. W całej tej sprawie nie padło na razie imię Marion. Miał nadzieję, że dominikanin zapomniał o ladacznicy. A może jednak nie była w to wszystko zamieszana?
Ktoś załomotał trzykrotnie we wrota klasztoru. Głośno, donośnie, aż głuche echo odezwało się w mrocznej czeluści bramy. Brat furtian zamarł. Któż o tak późnej porze mógł kołatać do opactwa? Nie spodziewał się, aby miało to znaczyć coś dobrego, podreptał jednak, aby sprawdzić, co się stało.
– Kto tam?
– To ja, brat Vincent. – Furtian poznał głos klasztornego zakrystiana. – Otwórzcie, jestem ranny…
– Co ci jest, bracie?
– O Boże, pomocy! Jezu Chryste, jak boli… Jak boli… Boli… Panienko Przenajświętsza…
Resztki włosów stanęły dęba na głowie furtiana. Przeor co prawda zakazał otwierania drzwi, ale ten głos aż zatrząsł jego ciałem. Ostrożnie uchylił okute okienko we wrotach i wrzasnął. Po drugiej stronie zobaczył zakrwawioną głowę brata zakrystiana. Tonsurę zakonnika plamiła krew.
– Co wam, bracie?! – wysapał furtian. – Co wy…
– Ratujcie…
Furtian odsunął rygle. Szarpnął za żelazny pierścień, chcąc odemknąć furtę. Niespodziewanie stawiła opór. Zaparł się, pociągnął z całej siły, a gdy drzwi obróciły się w zawiasach, jęknął. Jego jęk przeszedł w krzyk, płacz i skowyt…
Zakrystian wisiał na drzwiach przybity sztyletami do poczerniałych bali. Dygotał w agonii, a krew skapywała na brukowany podjazd, pył i kurz, plamiła pogniecione skorupki garnków…
Dwa cienie wpadły do bramy. W ciemności rozległ się świst stali, chrzęst przecinanych kości i ścięgien. A potem do tych odgłosów dołączył głuchy łoskot.
Głowa furtiana wytoczyła się z cienia, doturlała się aż do smugi światła wpadającej przez szczelinę we wrotach. Znieruchomiała z twarzą zwróconą w stronę otwartego wejścia. W białkach martwych, wytrzeszczonych oczu odbił się blask pochodni.
Przez bramę na dziedziniec przed refektarzem wjechał ogromny kary koń w ladrach. Zasiadał na nim mężczyzna w szmelcowanej na błękitnawo zbroi. Długie, siwe włosy opadały mu na kark i ramiona, sięgały aż do pancernych łokci norymberskiej płyty. Na kolorowej jace narzuconej na zbroję ryczał głośno lew wsparty na tarczy.
Szybko i cicho, niby wilcza zgraja, do klasztornych zabudowań wpadł posępny korowód oberwańców, Cyganów i zbrojnych pachołków – brzęczących żelazem, przepychających się w wąskim przejściu.
– Naprzód, bracia! – zakrzyknął siwowłosy. – Nie żywić nikogo.
Z wilczym wyciem i złowrogimi okrzykami hałastra runęła do wnętrza klasztornych zabudowań. Napastnicy wpadli do refektarza i dormitorium. Część przemknęła pomiędzy budynkami w stronę kuchni. Drzwi rozwarły się pod uderzeniem topora. Brat coquinarius słyszał ich wcześniej. Czekał odwrócony w stronę wejścia.
– Bracia… – rzekł niepewnie. – Cóż tutaj czynicie?!
Dopadli go po kilku krokach. Mnich wrzasnął, gdy morgenstern przetrącił mu ramię, jęknął, kiedy uderzenie płazem miecza posłało go na posadzkę. Krzyczącego i wyrywającego się ponieśli w stronę paleniska. Rzucili w żar i płomienie. Zakonnik zawył, chciał zerwać się na nogi, lecz zamarł przygwożdżony ostrzami mieczy i kordów. Bezsilnie miotał się w płomieniach, a w klasztornej kuchni zaczął rozchodzić się smród palonego ludzkiego mięsa.
A potem za oknami podniósł się wrzask, ryk, wycie i przedśmiertne krzyki umierających mnichów. Napad był szybki, cichy i niespodziewany. Większość benedyktynów dopadnięto we śnie, pozostali wpadli w panikę, tylko nieliczni stawili słaby opór. Ginęli we śnie, przebijani mieczami, przygważdżani do łóżek mizerykordiami. Morgensterny i buławy rozbijały ich czaszki, miażdżyły żebra, ręce i nogi. Najemne zbiry i oberwańcy mordowali bez skrupułów, nikomu nie dawali pardonu. Brata thesaurariusa dopadli w infirmerii, w kąpieli. Silne, włochate ręce zanurzyły go pod wodę i przytrzymały, gdy szarpał się rozpaczliwie. Tylko przez chwilę nad balią dygotały w konwulsjach jego tłuste, bose stopy.
Część mnichów rzuciła się do kościoła, aby znaleźć tam schronienie. Inni kryli się po kątach, chowali za beczkami, w dzieżach, komorach i skrytkach, nadaremnie podpierali słabnącymi rękoma drzwi klasztornych cel. Napastnicy wdzierali się do kolejnych komnat, zabijali bez litości, wyrzucali benedyktynów przez okna na kamienny bruk, szlachtowali błagających o litość. Wywlekali chorych z łóżek, obcinali głowy nowicjuszom. Niektórzy z brygantów rzucili się od razu do rabunku. Cyganie, szelmy i najemnicy poczęli rozbijać skrzynie i drzwiczki, rozpruwać sienniki, szukając kosztowności. W zamęcie głucho zabiły dzwony.
Białowłosy rycerz zeskoczył z konia. Pieszczotliwie pogładził wierzchowca po chrapach, przemawiał do niego cicho, delikatnie. W końcu przytulił jego łeb do swej twarzy i poklepał karosza po szyi.
Читать дальше