Larry zawahał się, skupił całą uwagę na prowadzeniu samochodu. Nagle nie wiedzieć czemu przejeżdżające obok auta pochłonęły go bez reszty. Przejechaliśmy pod mostem kolejowym, po obu stronach mijaliśmy magazyny. W oknach wielu z nich brakowało szyb lub zostały powybijane. Z kładki przy moście sypały się płaty rdzy.
– Fajny zakątek miasta – powiedział.
– Unikasz odpowiedzi. Dlaczego?
– Nie chcę o tym mówić.
– Pytałam o twoją rodzinę, mówiłeś, że wszyscy żyją. A co z przyjaciółmi? Czy wampiry odebrały ci kogoś bliskiego?
Spojrzał na mnie.
– Czemu pytasz?
– Rozpoznaję symptomy, Larry. Postanowiłeś zabijać potwory, bo czujesz do nich urazę, zgadza się?
Wtulił głowę w ramiona i wciąż patrzył przed siebie. Mięśnie jego szczęki rozluźniały się i napinały na przemian.
– Mów do mnie, Larry – poprosiłam.
– Pochodzę z małego miasteczka. Liczy półtora tysiąca mieszkańców. Gdy byłem na pierwszym roku college’u, grupa wampirów zamordowała dwanaście osób. Nie znałem tak naprawdę tych ludzi, żadnego z nich. Znałem ich tylko z widzenia, to wszystko.
– Mów dalej.
Spojrzał na mnie.
– Byłem na ich pogrzebie, to było tuż po świętach Bożego Narodzenia. Te wszystkie trumny, te pogrążone w żałobie rodziny. Mój tata był lekarzem, a jednak nie potrafił im pomóc. Nikt nie mógł im pomóc.
– Pamiętam tę sprawę – wtrąciłam. – Elbert, Wisconsin, trzy lata temu, zgadza się?
– Tak, skąd wiesz?
– Dwanaście osób to sporo jak na jeden atak wampirów. Sprawa trafiła do gazet. Załatwienie tego zlecono Brettowi Colby’emu.
– Nigdy go nie spotkałem, ale opowiadali mi o nim rodzice. Sądząc z ich relacji, był jak kowboj, który przybywa do miasteczka, żeby załatwić miejscowego łotra. Odnalazł i zabił pięć wampirów. Pomógł miastu, podczas gdy wszyscy inni byli bezsilni.
– Jeżeli chcesz pomagać ludziom, Larry, zostań pracownikiem społecznym albo lekarzem.
– Jestem animatorem. Mam wrodzoną odporność na wampiry. Myślę, że zamiarem Boga było, abym na nie polował.
– Rany, Larry, nie wszczynaj kolejnej krucjaty, bo to źle się dla ciebie skończy. Jak nic wrócisz z niej na tarczy. Nogami do przodu.
– Możesz mnie nauczyć, jak być dobrym.
Pokręciłam głową.
– Larry, to nie jest osobista wendeta. To nasza praca. Nie możemy łączyć jej z osobistymi emocjami. Jeśli pozwolisz ponieść się emocjom, albo przypłacisz to życiem, albo trafisz do wariatkowa.
– Nauczę się, Anito.
Spojrzałam na niego. Wydawał się taki uparty.
– Larry… – przerwałam. Co mogłam powiedzieć?
Co sprawiło, że wybraliśmy sobie właśnie taki a nie inny fach? Może jego motywy były lepsze od moich. Tu nie wchodziło w grę zabijanie jako takie, jak w przypadku Edwarda, który najzwyczajniej w świecie to lubił. Jeżeli zaś chodzi o mnie, Bóg mi świadkiem, że potrzebowałam pomocy. Wampirów było coraz więcej. Za dużo jak dla mnie. W pojedynkę nie miałam szans. Nie dałabym sobie rady.
– W porządku, będę cię uczyć, ale masz mnie słuchać i wykonywać wszelkie polecenia bez szemrania. Czy to jest jasne?
– Tak jest, szefowo. – Uśmiechnął się do mnie, po czym znów przeniósł wzrok na drogę. Wydawał się zdeterminowany. I uspokojony. Wyglądał tak młodo.
Ale przecież wszyscy byliśmy kiedyś młodzi. To mija, jak niewinność i przekonanie, że na tym świecie istnieją zasady fair play. Koniec końców jedyne, co pozostaje, to instynkt przetrwania. Czy mogłam nauczyć tego Larry’ego? Czy mogłam wpoić mu zasady sztuki przetrwania? Nauczyć go, jak przeżyć? Proszę cię, Boże, pozwól mi nauczyć go tego. Nie chcę go stracić. Nie chcę, aby ten chłopak umarł przy mnie.
Larry wysadził mnie przed wejściem do budynku, gdzie mieszkałam, pięć po dziewiątej rano. Już dawno powinnam leżeć w łóżku. Zabrałam z tylnego siedzenia sportową torbę. Nie chciałam zostawiać mojego wyposażenia animatorki. Wdusiłam przycisk i zatrzasnęłam drzwiczki, po czym nachyliłam się do drzwiczek od strony pasażera.
– Do zobaczenia w tym samym miejscu o siedemnastej, Larry. Musisz mnie wozić, dopóki nie sprawię sobie nowego samochodu. – Pokiwał głową. – Gdybym się spóźniła, nie pozwól, aby Bert wysłał cię samego, jasne?
Spojrzał na mnie. Na jego obliczu malowało się dziwne zatroskanie i zaduma.
– Uważasz, że sam nie dam sobie rady?
Wiedziałam, że nie dałby sobie rady, ale nie powiedziałam tego głośno.
– To dopiero twoja druga noc w pracy. Daj sobie i mnie odrobinę wytchnienia. Nauczę cię polować na wampiry, ale naszym zasadniczym zajęciem jest ożywianie zmarłych. Postaraj się o tym nie zapominać. – Pokiwał głową. – Gdyby męczyły cię koszmary, nie przejmuj się. Ja też je miewam.
– Jasne – mruknął. Wrzucił bieg, a ja zatrzasnęłam drzwiczki.
Chyba nie chciało mu się już ze mną gadać. To, co widzieliśmy ostatnio, raczej nie przyprawi mnie o bezsenność, ale wolałam, aby Larry był przygotowany, o ile na to, czym się zajmowaliśmy, można się było w ogóle przygotować.
Jakaś rodzina pakowała do furgonetki przenośne chłodziarki i koszyk piknikowy. Mężczyzna uśmiechnął się.
– Chyba takich dni nie będzie już wiele.
– Chyba nie.
Miło jest czasem zamienić parę słów z osobami, które znasz tylko z widzenia. Byliśmy sąsiadami, mówiliśmy sobie: „Dzień dobry”, i to w zasadzie wszystko. Zresztą to mi odpowiadało. Gdy wracam do domu, nie mam ochoty na wizyty sąsiadów, którzy chcieliby pożyczyć ode mnie trochę cukru. Jedyny wyjątek stanowiła pani Pringle, ale akurat ona rozumiała moją potrzebę prywatności.
W mieszkaniu było cicho i ciepło. Zamknęłam drzwi na zasuwę i oparłam się o nie. Nie ma jak w domu, zresztą sami wiecie. Rzuciłam skórzaną kurtkę na oparcie tapczanu i poczułam zapach perfum. Kwiatowy, delikatny, z tym niezwykłym podkładem, który da się wyczuć jedynie u najdroższych marek. To nie był zapach, którego ja używałam.
Wyjęłam pistolet i oparłam się plecami o drzwi. Zza załomu ściany od strony jadalni wyłonił się mężczyzna. Był wysoki, szczupły, o czarnych, modnie przyciętych włosach – z przodu krótkich, z tyłu dłuższych i wyrównanych. Stanął, opierając się o ścianę i splótłszy ramiona na piersiach, uśmiechnął się do mnie. Zza tapczanu wyłonił się drugi mężczyzna, niższy, bardziej muskularny, blondyn. On także się uśmiechał. Usiadł na tapczanie, dłonie trzymał tak, bym mogła je widzieć. Żaden z nich nie miał broni, a w każdym razie ja jej nie widziałam.
– Kim jesteście, u diabła?
Z sypialni wyszedł wysoki, czarny mężczyzna. Miał starannie przystrzyżone wąsy, oczy skrywał za szkłami ciemnych okularów. Obok niego pojawiła się lamia. Była w ludzkiej postaci i nosiła tę samą co wczoraj czerwoną sukienkę. Dziś założyła szkarłatne szpilki, ale poza tym nic się nie zmieniło.
– Czekaliśmy na panią, panno Blake.
– Kim są ci faceci?
– To mój harem.
– Nie rozumiem.
– Należą do mnie. – Przejechała czerwonymi paznokciami po dłoni czarnego tak mocno, że aż pociekła mu krew. Tylko się uśmiechnął.
– Czego chcesz?
– Pan Oliver chce cię widzieć. Przysłał nas po ciebie.
– Wiem, gdzie mieszka. Mogę pojechać tam sama.
– O nie, musieliśmy niestety zmienić lokum – rzekła, wmaszerowując dziarsko do pokoju. – Wczoraj jakiś łowca nagród usiłował zabić Olivera.
– Jaki łowca nagród? – Czyżby to Edward?
Читать дальше