Nie dało się ukryć. Podzielałam jego zdanie.
– Co cię obchodzi los ludzi? Sam przecież już się do nich nie zaliczasz.
– Moim obowiązkiem, jako najstarszego żyjącego wampira, jest utrzymanie równowagi, panno Blake. Ta afera z prawami obywatelskimi wydostaje się spod kontroli i należy położyć jej kres. Ludzie mają własne, ludzkie prawa. W dawnych czasach zdołały przetrwać jedynie najsilniejsze i najinteligentniejsze wampiry lub te, którym dopisywało szczęście. Ludzcy zabójcy wampirów wypleniali te, które były głupie, nieostrożne albo lubowały się w przemocy. Obawiam się, że bez zachowania poprzedniego status quo za kilka dziesięcioleci może dojść do tragedii.
Zgadzałam się z nim z całego serca i to mnie trochę przerażało. Przyznawałam rację najstarszej żyjącej istocie, jaką kiedykolwiek spotkałam. Miał rację. Czy mogłam mu wydać Jean-Claude’a? Czy powinnam mu go wydać?
– Zgadzam się z panem, panie Oliver, ale nie mogę go wydać ot tak, ni stąd, ni zowąd. Nie wiem dlaczego, ale nie potrafię się na to zdobyć.
– Lojalność, szlachetna cecha, przyznaję. Niech się pani nad tym zastanowi, panno Blake, ale proszę nie zwlekać zbyt długo. Muszę wprowadzić swój plan w czyn najszybciej jak to możliwe.
Skinęłam głową.
– Rozumiem… panie Oliver. Pozna pan moją odpowiedź w ciągu najbliższych kilku dni. Jak mogę się z panem skontaktować?
– Inger przekaże pani wizytówkę z numerem. Może pani rozmawiać z nim równie swobodnie jak ze mną.
Odwróciłam się i spojrzałam na Ingera, który wciąż warował przy drzwiach.
– Jesteś jego ludzkim sługą, prawda?
– Mam ten zaszczyt.
Pokręciłam głową.
– Muszę już wracać.
– Proszę nie wyrzucać sobie, że nie wyczuła pani, iż Inger jest moim sługą. To nie jest coś, co rzuca się w oczy, jak znaki na ciele. Jak ci ludzie mogliby być naszymi oczami i uszami, gdyby wszyscy potrafili ich rozpoznać i zorientować się, komu służą?
Miał rację. W tej i wielu innych kwestiach. Wstałam. On także. Podał mi rękę.
– Przykro mi, ale wiem, że dotyk ułatwia mentalną manipulację.
Opuścił dłoń do boku.
– Nie muszę pani dotykać, aby manipulować panią mentalnie, panno Blake. – Głos miał cudowny, skrzący się i rześki jak świąteczny poranek. Coś ścisnęło mi gardło i sprawiło, że łzy napłynęły do oczu. Cholera, cholera, cholera, cholera.
Wycofałam się do drzwi, Inger otworzył je przede mną. Pozwalali mi odejść. Pan Oliver nie zamierzał dokonać mentalnego gwałtu i wydobyć ze mnie żądane imię. Naprawdę pozwalał mi odejść. Ten fakt bardziej niż cokolwiek innego zdawał się świadczyć na jego korzyść. Bo przecież gdyby chciał, mógłby zrobić mi z mózgu sieczkę. A jednak postanowił mnie puścić.
Inger powoli, z namaszczeniem zamknął za nami drzwi.
– Ile on ma lat? – zapytałam.
– Nie potrafi pani tego stwierdzić?
Pokręciłam głową.
– Ile ma lat?
Inger uśmiechnął się.
– Ja mam ponad siedemset. Pan Oliver był już pradawny, kiedy go poznałem.
– Ma ponad tysiąc.
– Skąd to przypuszczenie?
– Spotkałam wampirzycę, która miała nieco ponad tysiąc lat. Była przerażająca, ale nie dysponowała aż taką mocą.
Uśmiechnął się.
– Jeśli chce pani poznać jego prawdziwy wiek, musi pani sama go o to zapytać.
Przez chwilę wpatrywałam się w uśmiechnięte oblicze Ingera. Przypomniałam sobie, gdzie widziałam twarz podobną do oblicza Olivera. W college’u miałam zajęcia z antropologii. W książce był rysunek kogoś, kto wyglądał jak Oliver. Rysunek przedstawiał rekonstrukcję czaszki pitekantropa. To by oznaczało, że Oliver liczył sobie około miliona lat.
– Boże – jęknęłam.
– Co się stało, panno Blake?
Pokręciłam głową.
– On nie może być aż tak stary.
– To znaczy?
Nie chciałam powiedzieć tego głośno, jakby w obawie, że moje dywagacje mogłyby się ziścić. Milion lat. Jak potężny może stać się wampir w ciągu miliona lat?
W tej samej chwili z głębi domu wyłoniła się i podeszła do nas kobieta. Szła kołyszącym się krokiem, boso, paznokcie u dłoni i stóp miała pomalowane na szkarłatne. Sukienka, przepasana w talii, była tego samego koloru. Nogi miała długie i blade, ale bladość ta z pewnością ustąpiłaby, gdyby kobieta przebywała dostatecznie długo na słońcu. Włosy sięgające poniżej pasa były gęste, lśniące i kruczoczarne. Miała doskonały makijaż, wargi umalowane szkarłatną szminką. Uśmiechnęła się do mnie, błyskając kłami. Mimo to nie była wampirzycą. Nie miałam pojęcia, czym była, ale na pewno nie zaliczała się do krwiopijców. Zerknęłam na Ingera. Nie wyglądał na uszczęśliwionego.
– Czy nie powinniśmy już iść? – spytałam.
– Tak – odparł.
Wycofał się w stronę drzwi frontowych. Pospieszyłam za nim. Żadne z nas nie oderwało wzroku od zębatej ślicznotki sunącej korytarzem w naszą stronę. Przemieszczała się płynnie i przeraźliwie szybko. Tak szybkie są między innymi lykantropy, ale do nich ona także się nie zaliczała. Wyminęła Ingera i ruszyła w moim kierunku. Przestałam zgrywać twardzielkę i pognałam tyłem w stronę drzwi. Okazała się jednak dla mnie za szybka, byłaby zresztą za szybka dla każdego śmiertelnika. Schwyciła mnie za prawe przedramię. Zdziwiła się. Poczuła pochewkę z nożem, którą miałam przypiętą powyżej nadgarstka. Nie wiedziała, co to takiego. Punkt dla mnie.
– Czym jesteś? – spytałam spokojnym tonem. Bez lęku. Patrzcie, jaka ze mnie twarda pogromczyni wampirów. Nic mnie nie zmoże. No jasne.
Otworzyła usta szerzej, przesunęła językiem po zębach. Kły miała dłuższe niż u wampira, dziwiłam się, że może zaniknąć normalnie usta.
– Co się dzieje z tymi kłami, kiedy zamykasz usta? – spytałam.
Zamrugała, uśmiech znikł z jej twarzy. Przesunęła językiem po kłach i zobaczyłam, jak odchylają się w górę, do podniebienia.
– Wysuwane kły. Ekstra – przyznałam.
Na jej twarzy malowała się powaga.
– Cieszę się, że podobało ci się widowisko, ale to nie koniec. Czeka cię jeszcze wiele wrażeń.
Kły znów się wysunęły. Rozwarła usta, nieomal ziewnęła, błyskając kłami w słabych promieniach słońca przenikających przez szpary między zasłonami.
– Panu Oliverowi nie spodoba się, że jej grozisz – powiedział Inger.
– Robi się słaby, sentymentalny. – Wbiła palce w moje ramię silniej, niż to było konieczne.
Trzymała mnie za prawą rękę, nie mogłam więc sięgnąć po pistolet. Noże odpadały z tych samych powodów. Może powinnam nosić przy sobie więcej spluw. Syknęła na mnie, gwałtowną eksplozją powietrza, której nie mogło wydać żadne ludzkie gardło. Język miała rozdwojony jak wąż.
– Rany boskie, co z ciebie za stwór?
Zaśmiała się, ale ten dźwięk, może z uwagi na jej rozdwojony język, zabrzmiał fałszywie. Źrenice zwęziły się w szparki, tęczówki przybrały żółtozłotą barwę.
Szarpnęłam mocno prawą rękę, ale jej palce były jak ze stali. Upadłam na podłogę. Opuściła moją rękę, ale nie puściła. Przetoczyłam się na lewy bok, podciągnęłam kolana do piersi i z całej siły obunóż kopnęłam ją w prawe kolano. Noga załamała się pod nią. Kobieta krzyknęła i runęła na podłogę. W końcu mnie puściła.
Coś dziwnego działo się z jej nogami. Wyglądało, jakby się zrastały, pokrywały łączącą je skórą. Nigdy dotąd nie widziałam czegoś takiego i nie miałam ochoty oglądać tego teraz.
Читать дальше