– Przepraszam, panie Inger. Chyba… poświęcam zbyt wiele czasu na łapanie bandziorów. Człowiek staje się przez to cyniczny. – Wciąż nie rozumiał, o co mi chodzi. – Nieważne, panie Inger. Możemy jechać na spotkanie z tym Oliverem.
– Z panem Oliverem – poprawił.
– Jasne.
– Pojedziemy moim autem? – Wskazał swój samochód.
– Pojadę swoim. Niech pan prowadzi.
– Nie ufa mi pani.
Wydawał się urażony. Chyba większość ludzi nie lubi, gdy podejrzewa się ich o niecne zamiary przed faktycznym popełnieniem jakiegokolwiek złego uczynku. Co prawda prawo zakłada domniemanie niewinności, jeśli jednak ujrzysz dostatecznie dużo bólu, cierpienia i śmierci, z natury rzeczy uważasz każdego człowieka za winnego, dopóki on sam nie udowodni, że jest inaczej.
– W porządku, pojadę z panem.
Był wyraźnie ucieszony, że zmieniłam decyzję. Wprost promieniał ze szczęścia.
Co mi tam, miałam przecież, przy sobie dwa noże, trzy krzyżyki i pistolet. Winny czy nic, byłam przygotowana. Nie sądziłam, aby broń była mi potrzebna podczas spotkania z panem Oliverem, ale później mogła okazać się niezbędna. Otóż to, później. W tych dniach rozsądek nakazywał mi, abym zawsze, niezależnie od pory dnia i nocy, była uzbrojona po zęby, stale czujna i gotowa na konfrontację z każdym potencjalnym zagrożeniem, czy będzie to niedźwiedź, smok, czy może wampir.
Inger dotarł wzdłuż Old Highway 21 do East Rock Greek. Rock Greek była wąską, krętą drogą, na której z trudem mogłyby się minąć dwa samochody. Jechał dość wolno z uwagi na zakręty, ale na tyle szybko, że nie można się było zanudzić.
Opodal widać było fermy stojące tam od lat i nowe domy na działkach, gdzie ziemia była świeża i czerwona jak rana. Inger skręcił w jedną z takich nowych działek. Stało tam wiele dużych, bardzo nowoczesnych i drogich, przynajmniej z wyglądu, domów. Wzdłuż żwirowanej drogi stały podwiązane do tyczek młode, chude drzewka. Żałośnie drżały na jesiennym wietrze, a z ich cienkich, wiotkich gałązek zwisało nawet kilka małych listków. Kiedyś na tym terenie rósł las. Potem zjawiły się buldożery. Dlaczego architekci i budowlańcy niszczą całe połacie starych drzew, a potem sadzą tam młode, które naprawdę dobrze będą wyglądać dopiero wiele lat później?
Zatrzymaliśmy się przed chatą imitującą budynek z bali drewna, większą niż typowe drewniane domki tego typu. Za dużo szkła, podwórze z ubitej ziemi o barwie rdzy. Biały żwir do wysypania podjazdu przywieziono tu z daleka. W tej okolicy żwir miał tę samą barwę co gleba.
Inger obszedł samochód, aby otworzyć mi drzwiczki. Tak mi się wydawało. Uprzedziłam go i zrobiłam to sama. Trochę się speszył, ale musiał się z tym pogodzić. Nigdy nie rozumiałam, dlaczego normalni, zdrowi ludzie nie mogli sami otwierać sobie drzwi. Zwłaszcza gdy chodziło o drzwiczki samochodu, kiedy mężczyzna musiał obejść pojazd, a kobieta siedziała w środku, czekając w bezruchu jak jakiś… manekin.
Inger wszedł po schodach na ganek. To był ładny ganek, dość szeroki, aby można przesiadywać na nim w letnie wieczory. Był cały z drewna, z dużym oknem widokowym z zasłonami w czerwono-brązowe wizerunki starych farmerskich wozów. Bardzo rustykalne.
Zapukał do rzeźbionych drewnianych drzwi. Pośrodku znajdowało się witrażowe okienko, barwne i błyszczące, bardziej dekoracja niż judasz. Nie zaczekał, aż ktoś mu otworzy, lecz użył klucza i wszedł do środka. Skoro nie spodziewał się żadnej reakcji, to dlaczego pukał? Dzięki grubym zasłonom w domu panował miły półmrok, kotary były zaciągnięte, aby nie wpuścić do środka nawet odrobiny słońca. Na polerowanych parkietach nie stało zupełnie nic. Puste było także obramowanie kominka. W kominku nie płonął ogień. Dom pachniał świeżością. Był całkiem nowy, jak zabawka dopiero co wyjęta z pudełka znalezionego pod choinką.
Inger nie wahał się ani chwili. Weszłam za nim do drewnianego korytarzyka. Nie obejrzał się za siebie, aby sprawdzić, czy za nim idę. Najwyraźniej uznał, że skoro nie życzę sobie, aby otwierał przede mną drzwi, wszelka kurtuazja wobec mnie jest całkowicie zbędna. No i dobrze.
W korytarzu po obu stronach, w równych odstępach widniały solidne drewniane drzwi. Inger zastukał do trzecich po lewej.
– Wejść – rozległo się w odpowiedzi.
Inger otworzył drzwi i wszedł do środka. Przytrzymał je też dla mnie, stając przy nich na baczność. To nie był wyraz kurtuazji. Zachowywał się jak żołnierz. Kto taki znajdował się w pokoju, że Inger w jednej chwili zaczął się tak zachowywać? Mogłam dowiedzieć się tego tylko w jeden sposób. Weszłam do pokoju.
Od strony północnej zobaczyłam rząd okien z zaciągniętymi grubymi zasłonami. Smużka światła sącząca się do pokoju przecinała na dwoje pusty blat pokaźnego biurka. Za biurkiem w obszernym fotelu siedział mężczyzna.
Był nieduży, jak karzeł. Przywiódł mi na myśl karła, ale nie był nim. Nie miał wysuniętej szczęki ani krótkich ramion. W dobrze skrojonym garniturze wyglądał całkiem normalnie. Jego ciało wydawało się proporcjonalne. Prawie nie miał podbródka, a czoło było spadziste; ten drobny szczegół zwracał uwagę na szeroki nos i wydatne łuki brwiowe. W jego obliczu było coś znajomego, jakbym go gdzieś już wcześniej widziała, a mimo to nigdy dotąd go nie spotkała. W przeciwnym razie wiedziałabym o tym. Takiej twarzy się nie zapomina.
Spojrzałam na niego. Byłam zażenowana i wcale mi się to nie podobało. Odnalazłam jego spojrzenie; miał doskonale brązowe, wesołe oczy. Ciemne, brązowe włosy były idealnie wymodelowane, musiał fortunę zapłacić za tę fryzurę. Siedział w fotelu za pustym, lśniącym biurkiem i uśmiechał się do mnie.
– Panie Oliver, to Anita Blake – rzekł Inger, wciąż stojąc na baczność przy drzwiach.
Wstał z fotela i obszedł biurko, aby podać mi drobną, kształtną dłoń. Nie mógł mieć więcej wzrostu niż metr dwadzieścia parę. Uścisk dłoni miał pewny i mocniejszy, niż się spodziewałam. Jeden szybki ruch i poczułam moc tkwiącą w tym niskim ciele. Nie wyglądał na mocno umięśnionego, ale siła odzwierciedlała się w jego twarzy i postawie. Był niski, ale nie uważał tego za defekt. To mi się podobało. Podzielałam jego opinię. Uśmiechnął się, nie rozchylając warg i wrócił do wielkiego fotela.
Inger wziął krzesło stojące w kącie i postawił je przed biurkiem. Usiadłam. On zaś powrócił na swoje miejsce przy drzwiach. Ponownie przyjął postawę zasadniczą. Zapewne był to z jego strony wyraz szacunku wobec mężczyzny na fotelu. Chyba mogłabym go polubić. To dla mnie coś nowego. Zwykle jestem nieufna wobec nowo poznanych osób. Zorientowałam się, że się uśmiecham. Gdy tak siedziałam naprzeciw niego, było mi ciepło i wygodnie, jakby był moim ukochanym, godnym zaufania wujkiem. Zmarszczyłam brwi i spojrzałam na niego. Co się ze mną działo, u licha?
– Co jest grane? – zapytałam.
Uśmiechnął się, w jego oczach rozbłysły ciepłe iskierki.
– O co konkretnie pani chodzi, panno Blake?
Głos miał delikatny, słodki i płynny jak śmietanka do kawy. Nieomal czułam jego smak. To był miód dla moich uszu. Znałam tylko jeden głos, który miał na mnie podobny wpływ.
Spojrzałam na cienkie pasmo promieni słońca oddalone zaledwie parę centymetrów od ręki Olivera. Był środek dnia. On nie mógł być… A może jednak? Utkwiłam wzrok w jego jakże żywym obliczu. Nie dostrzegłam w nim śladów obcości, tak pospolitej u wampirów. Ten głos, to wrażenie ciepła, to wszystko nie było normalne. Nigdy nie zaufałam ani nie polubiłam nikogo ot tak, na pierwszy rzut oka. Nie zamierzałam zmieniać swoich przyzwyczajeń.
Читать дальше