Dlaczego Jean-Claude znów zaczął nawiedzać mnie w snach? Przecież dał słowo. Ale może jego słowo nie było warte funta kłaków. Może.
Rozebrałam się przed lustrem w łazience. Na brzuchu i żebrach miałam rozległe, prawie fioletowe sińce. Przy każdym oddechu czułam ucisk w piersiach, ale nic nie było złamane. Oparzelina na piersi wydawała się świeża; skóra, poza miejscami gdzie były pęcherze, całkiem sczerniała. Oparzenia są piekielnie bolesne, masz wrażenie, jakby ból przenikał cię od skóry aż do kości. To chyba jedyne z obrażeń, które przypomina mi, że pod skórą mam całe mnóstwo zakończeń nerwowych. Jak inaczej coś takiego mogłoby powodować równie koszmarny ból?
Spotkałam się z Ronnie w klubie fitness, o piętnastej. Ronnie to skrót od Veronica. Powiedziała, że będzie lepiej, jeśli klienci poszukujący usług prywatnego detektywa będą myśleć, że firmę prowadzi mężczyzna. Smutne, ale prawdziwe. Wspólnie ćwiczyłyśmy na siłowni i biegałyśmy. Nałożyłam ostrożnie czarny elastyczny top, aby nie urazić poparzonego miejsca. Co prawda elastyczny materiał uciskał skórę i posiniaczone ciało, ale poza tym wszystko było w porządku. Posmarowałam oparzenie maścią antyseptyczną i założyłam opatrunek z gazy. Na top narzuciłam jeszcze męski czerwony podkoszulek z obciętymi rękawami i wyciętym dekoltem. Ubioru dopełniły czarne obcisłe spodenki, grube skarpety z cienkim czerwonym paskiem i czarne adidasy.
Spod koszulki widać było opatrunek, ale sińce pozostawały zasłonięte. Większość klientów klubu przywykła już, że przychodzę na treningi posiniaczona albo nawet w gorszym stanie. Od jakiegoś czasu o nic mnie już nie pytają. Ronnie twierdzi, że to dlatego, iż byłam wobec nich opryskliwa. No i dobrze. Lubię mieć święty spokój.
Włożyłam kurtkę i sięgnęłam po sportową torbę, kiedy zadzwonił telefon. Zastanawiałam się przez chwilę, ale ostatecznie podniosłam słuchawkę.
– Mów – rzuciłam półgłosem.
– To ja, Dolph.
Coś ścisnęło mnie w żołądku. Czyżby kolejne morderstwo?
– Co się stało, Dolph?
– Zidentyfikowaliśmy tego faceta, którego obejrzałaś.
– Ofiarę wampira?
– Tak. – Powoli wypuściłam powietrze. Żadnych nowych zabójstw i najwyraźniej spory krok naprzód, prawdziwy postęp. Czyż można chcieć czegoś więcej? – Calvin Barnabas Rupert, koledzy nazywali go Cal. Dwadzieścia sześć lat, od czterech lat mąż Denise Smythe Rupert. Nie mieli dzieci. Pracował w firmie ubezpieczeniowej. Nie wydaje nam się, aby miał jakieś powiązania z wampirami.
– Może po prostu znalazł się o niewłaściwej porze w niewłaściwym miejscu.
– Przypadkowe zabójstwo? – Zabrzmiało to jak pytanie.
– Może.
– Skoro to przypadek, to wciąż nie mamy żadnego schematu, nic, na czym moglibyśmy się oprzeć.
– Zastanawiasz się, czyja czasem nie zdołałabym odkryć jakichś powiązań między Calem Rupertem a wampirami?
– Tak – przyznał.
Westchnęłam.
– Spróbuję. To wszystko? Mam spotkanie i jestem już spóźniona.
– Tak, to tyle. Zadzwoń, jeśli się czegoś dowiesz. – Głos miał posępny.
– Powiedziałbyś mi, gdyby odkryto kolejne ciało, prawda?
Parsknął śmiechem.
– Pewno, że tak. I zmusiłbym cię, abyś pofatygowała się na miejsce zbrodni w celu dokonania oględzin i pomiaru ukąszeń. Czemu pytasz?
– Bo masz taki ponury głos.
– To ty powiedziałaś, że będą kolejne zabójstwa. Czyżbyś zmieniła zdanie? – W jego tonie nie było już śladu rozbawienia.
Chciałam odpowiedzieć, że tak, że zmieniłam zdanie, ale powstrzymałam się.
– Jeżeli gdzieś tam krąży grupa wampirów-odszczepieńców, na pewno wkrótce pojawią się nowe trupy.
– Czy twoim zdaniem możemy mieć do czynienia z czymś innym niż z wampirami? – zapytał.
Zastanawiałam się przez chwilę, po czym odparłam:
– Nie, raczej nie.
– Świetnie, pogadamy później. – Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, w słuchawce pozostał głuchy sygnał. Dolph nie zawracał sobie głowy powitaniami i pożegnaniami.
W kieszeni kurtki miałam mój drugi pistolet, firestar kalibru dziewięć mm. Do stroju treningowego nigdy nie zakładałam kabury podramiennej. Firestar był mniejszy i mieścił tylko osiem naboi, podczas gdy browning trzynaście, tyle że wystawał mi z kieszeni i przyciągał uwagę ludzi, a tego akurat chciałam uniknąć. Poza tym jeśli nie uda mi się załatwić potencjalnych przeciwników ośmioma kulami, dodatkowe pięć i tak zapewne wiele by mi nie pomogły. Naturalnie w kieszonce w sportowej saszetce miałam jeszcze zapasowy magazynek. W tych niebezpiecznych czasach ostrożności nigdy za wiele. Dziewczyna powinna umieć o siebie zadbać sama.
Ronnie i ja trenowałyśmy u Vica Tanny’ego. Były tam dwa pełne zestawy do ćwiczeń, a o piętnastej czternaście w czwartek na sali prawie nie było ludzi. Ja wykonywałam zestaw ćwiczeń na biodra. Przesunięcie dźwigni powoduje ruch urządzenia. Sam przyrząd wygląda dość obscenicznie, jak ginekologiczne narzędzie tortur. To jedna z przyczyn, dla których podczas treningu nigdy nie noszę szortów. Ronnie zresztą też nie.
Skupiłam się na zwieraniu ud w taki sposób, aby nie spowodować brzęku odważników. Taki dźwięk oznacza, że albo źle wykonujesz ćwiczenie, albo używasz zbyt dużych obciążeń. Miałam nałożone trzydzieści kilogramów. Niezbyt dużo.
Ronnie leżała na brzuchu, ćwicząc nogi, zginała je w kolanach, nieomal dotykając piętami pośladków. Mięśnie łydek prężyły się płynnie pod skórą. Nie jesteśmy napakowane, ale ogólnie wyglądamy dość solidnie. Wyobraźcie sobie Linde Hamilton w Terminatorze 2. Skończyła przede mną i krążyła wśród urządzeń, czekając, aż opuściłam ostatni raz odważniki, z cichutkim brzękiem. Gdy już kończysz, możesz sobie na to pozwolić.
Odeszłyśmy od zestawów i zaczęłyśmy biec po owalnym torze. Granicę toru wyznaczała szklana ściana, za którą rozpościerał się błękitny basen. Jakiś mężczyzna w goglach i niebieskim czepku zaliczał kolejne długości. Z drugiej strony miałyśmy siłownię i salę do aerobiku.
Na końcach toru umieszczono lustra, podczas biegu więc zawsze możesz się widzieć. Gdy miałam kiepski dzień, wolałam nie patrzeć, w te lepsze dni przyglądanie się sobie było całkiem przyjemne. Mogłam upewnić się, że zachowuję równy krok i moje ramiona pracują jak należy.
Podczas biegu opowiedziałam Ronnie o ofierze wampirów. To oznaczało, że nie biegłyśmy zbyt szybko. Przyspieszyłam kroku i w dalszym ciągu mogłam mówić. Gdy regularnie biegasz osiem kilometrów w typowym dla St. Louis upale, minitor u Vica Tanny’ego nie jest dla ciebie wielkim wyzwaniem. Zrobiłyśmy prawie dwa okrążenia i zaraz miałyśmy wrócić do ćwiczeń.
– Jak miała na imię ofiara? – Jej głos brzmiał normalnie, bez cienia zdenerwowania.
Przyspieszyłam do sprintu. Ostatnia prosta. Nie mogłam złapać tchu. Teraz ćwiczenia na mięśnie ramion. Ja na bicepsy, Ronnie na mięśnie barków. Obie ćwiczymy na atlasach. Kiedy już mogłam mówić, odpowiedziałam jej:
– Calvin Rupert.
Zrobiłam dwanaście powtórzeń z pięćdziesięcioma kilogramami obciążenia. Akurat to ćwiczenie jest dla mnie najłatwiejsze. Dziwne, no nie?
– Cal Rupert? – spytała.
– Tak go nazywali przyjaciele – odparłam. – Czemu pytasz?
Pokręciła głową.
– Znam Cala Ruperta.
Patrzyłam na nią, pozwalając, by moje ciało wykonywało samoistnie kolejne powtórzenia. Wstrzymałam oddech, a to nie jest wskazane. Przypomniałam sobie o oddechu i rzuciłam:
Читать дальше