Odstąpił i gestem ręki zaprosił mnie na arenę.
Przeskoczyłam nad barierką i wylądowałam obok niego. Zignorowałam go na tyle, na ile to było możliwe, po czym ruszyłam w stronę stwora. Wyjęłam z kabury browninga. Miło było poczuć ten swojski ciężar w dłoni. Od razu zrobiło mi się lepiej.
– Starożytni Egipcjanie oddawali tej istocie cześć boską. Pomyślałem, że chciałabyś to wiedzieć, ma petite . To Edjo, królewski wąż. Obiekt czci, uwielbienia i trwogi.
– To nie jest żaden bóg, Jean-Claude.
– Jesteś pewna?
– Pamiętaj, że ja jestem baptystką. Dla mnie to po prostu jeszcze jedna nadnaturalna istota. Tyle że przerośnięta.
– Twoja sprawa, ma petite .
Znów odwróciłam się w jego stronę.
– Jakim cudem zdołałeś go przepchnąć przez kwarantannę?
Pokręcił głową.
– Czy to ważne?
Spojrzałam na istotę pośrodku areny. Zaklinaczka węży leżała obok wielkiego gada jak rzucona niedbale szmata. Nie została pożarta. Czy to oznaka czci, uwielbienia, czy zwykłego farta?
Kobra pełzła w naszą stronę, łuski na jej brzuchu to łączyły się, to znowu rozwierały. Stwór wił się ku nam po betonie przy wtórze suchego, nieprzyjemnego szurania.
Jean-Claude miał rację, to, w jaki sposób ten stwór się tu dostał, nie miało obecnie znaczenia. Liczyło się, że był tu i teraz.
– Jak my to powstrzymamy?
Uśmiechnął się szeroko, błyskając kłami. Może dlatego, że powiedziałam „my”.
– Jeśli tylko unieruchomisz pysk gada, jakoś sobie z nim poradzimy.
Cielsko węża było grubsze niż słup telefoniczny. Pokręciłam głową.
– Skoro tak twierdzisz.
– Możesz zranić go w pysk?
Skinęłam głową.
– Jeśli tylko srebrne kule poskutkują, to tak.
– Moja mała snajperka – mruknął.
– Odpuść sobie sarkastyczne komentarze – ucięłam.
Pokiwał głową.
– Jeżeli chcesz do niego postrzelać, proponuję, abyś się pospieszyła, ma petite . Jeśli ten stwór dotrze do mojego ludu, będzie za późno na jakiekolwiek działania. – Jego oblicze pozostawało nieodgadnione. Nie wiedziałam, czy chciał, abym to zrobiła, czy nie.
Odwróciłam się i zaczęłam iść w poprzek przez arenę. Kobra znieruchomiała. Czekała jak kołysząca się wieża. Stała tam, jeśli można tak określić istotę nie posiadającą nóg, i czekała na mnie, smakując powietrze smagnięciami długiego, rozwidlonego języka. Wyczuwała mój smak.
Jean-Claude znalazł się nagle tuż obok mnie. Nie usłyszałam, jak się zbliżał, nie wyczułam go. Kolejna sztuczka mentalna. Miałam teraz inne kłopoty na głowie. Odezwał się, cicho i nagląco – myślę, że tylko ja go usłyszałam.
– Uczynię, co w mojej mocy, aby cię ochronić, ma petite .
– W swoim gabinecie naprawdę świetnie się spisałeś.
Zatrzymał się. Ja nie.
– Wiem, że się tego boisz, Anito. Czuję twój strach aż w żołądku – rzucił miękko i ulotnie jak wiatr.
Odpowiedziałam szeptem, nie mając pewności, że mnie usłyszy.
– Trzymaj się z dala od mojego umysłu, do cholery.
Kobra obserwowała mnie. Trzymałam browninga oburącz, mierząc w łeb gada. Sądziłam, że znajdowałam się poza zasięgiem stwora, ale nie miałam co do tego pewności. Ile wynosi bezpieczny dystans w przypadku węża większego niż osiemnastokołowa ciężarówka? Dwa stany? A może trzy? Byłam dostatecznie blisko, by móc wejrzeć w płaskie, czarne ślepia węża, puste jak oczy lalki.
Słowa Jean-Claude’a przemknęły przez mój umysł jak płatki kwiatu. Mogłabym przysiąc, że poczułam zapach kwiatów. Jego głosowi nigdy dotąd nie towarzyszyły zapachy.
– Zmuś to, aby poszło za tobą i odsłoniło przed nami grzbiet, zanim zaczniesz strzelać.
Puls w mojej szyi był tak silny, że oddychanie sprawiało mi fizyczny ból. W ustach miałam sucho. Trudno mi było przełykać. Zaczęłam powoli, bardzo powoli oddalać się od wampirów i zmiennokształtnych. Gadzi łeb podążał za mną jak za zaklinaczką węży. Gdyby stwór zaatakował, strzeliłabym, ale póki tylko za mną sunął, postanowiłam dać Jean-Claude’owi szansę dobrania mu się do grzbietu.
Naturalnie nie miałam pewności, że srebrne kule zdołają zranić tę istotę. Była tak wielka, że nawet cały magazynek browninga mógł ją jedynie rozdrażnić. Miałam wrażenie, jakbym została uwięziona w którymś z tych starych horrorów, gdzie wielki, oślizgły potwór zbliża się do ciebie, niezależnie od tego, ile wpakujesz mu kul. Miałam nadzieję, że był to tylko wymysł hollywoodzkich scenarzystów.
Jeśli kule nie zranią tego stwora, umrę. Przed oczami znów ujrzałam tę przerażającą scenę i drgające konwulsyjnie nogi pożeranego mężczyzny. Na ciele węża wciąż było widać spore wybrzuszenie, jakby dopiero co połknął wielkiego szczura.
Język wystrzelił do przodu. Jęknęłam w głos, tłumiąc krzyk cisnący mi się na usta. Boże, Anito, opanuj się, to tylko wąż. Wielka kobra-ludojud, ale tylko wąż. Tak właśnie.
Włosy stanęły mi dęba. Moc przywołana przez zaklinaczkę węży wciąż tutaj była. Jakby nie dość tego, że ten stwór był jadowity i miał kły, którymi mógłby przebić mnie na wylot, to jeszcze musiała tu działać magia. Potężna magia. Pięknie, po prostu pięknie.
Zapach kwiatów zgęstniał, przybliżył się. To jednak nie Jean-Claude. To kobra wypełniała powietrze aromatyczną wonią. Węże nie pachną kwiatami. Mają silną pleśniową woń, której, gdy raz poczujesz, nigdy już nie zapomnisz. Tak nie pachnie też żadne zwierzę pokryte sierścią. Wampirza trumna roztacza zaś woń przywodzącą na myśl węże.
Kobra przez cały czas kierowała ogromny łeb w moją stronę.
– No, chodź jeszcze kawałek – mówiłam do węża. To rzecz jasna głupie, bo przecież węże są głuche. Woń kwiatów była słodka i bardzo silna. Zaczęłam okrążać arenę, wąż podążał za mną jak cień. Może to taki nawyk. Byłam niska, ciemnowłosa, choć nie miałam tak długich włosów jak nieżyjąca już zaklinaczka. Może bestia zwyczajnie potrzebowała kogoś, za kim mogłaby podążać? – No dalej, wężyku, chodź do mamusi – wyszeptałam tak cicho, że moje usta prawie się nie poruszyły. Byłam tylko ja, wąż i mój głos. Nie odważyłam się spojrzeć na drugą stronę areny, na Jean-Claude’a. Nic się nie liczyło prócz stóp przesuwających się po podłożu, ruchów węża i pistoletu w moich dłoniach. To było jak egzotyczny taniec.
Kobra rozwarła szczęki, wysunęła język i pokazała mi kły, długie niczym bliźniacze kosy. Kobry mają stałe kły, a nie wysuwane jak na przykład grzechotniki. Miło wiedzieć, że zapamiętałam coś z wykładów z herpetologii. Choć założę się, że doktor Greenburg nigdy nie widział czegoś podobnego.
Miałam potworną chęć, aby zacząć chichotać. Zamiast tego wymierzyłam z browninga W pysk stwora. Zapach kwiatów był nieomal namacalny. Ściągnęłam spust.
Łeb węża odskoczył do tyłu, krew zbryzgała arenę. Wystrzeliłam znowu i jeszcze raz. Miejsca postrzałów eksplodowały strzępami tkanek i odłamków kości. Kobra rozwarła uszkodzone szczęki i zasyczała. To chyba był okrzyk bólu. Ogromne cielsko zaczęło wić się po ziemi w przód i w tył. Czy mogłam zabić to coś? Czy aby to uśmiercić, wystarczą srebrne kule? Wpakowałam jeszcze trzy pociski w wielki okrwawiony łeb. Cielsko zapętliło się. Czarno-białe sploty upstrzone krwawymi rozbryzgami miotały się po arenie jak szalone. Nagle pokryty łuską ogon pomknął w moją stronę i zwalił mnie z nóg. Podniosłam się na klęczki, podparłam jedną ręką, w drugiej trzymając pistolet. Byłam gotowa, aby złożyć się do kolejnego strzału. Wielkie cielsko znów mnie zahaczyło. Miałam wrażenie, jakby wieloryb walnął mnie ogonem. Na wpół ogłuszona leżałam pod splotem ważącego kilkaset kilogramów wężowego cielska. Jeden pasiasty splot przygniatał mnie do ziemi. Bestia uniosła się nade mną, z roztrzaskanych szczęk spływała krew i jasne krople jadu. Gdyby trucizna skapnęła na moje ciało, zabiłaby mnie. Było jej zbyt wiele, abym mogła się z tego wywinąć. Leżałam płasko na wznak, wąż wił się w poprzek mnie, gdy znowu zaczęłam strzelać. Ściągałam spust raz za razem, gdy wielki łeb opadł na mnie jak błyskawica.
Читать дальше