Galen stał nade mną, z dłońmi wokół mnie, jakby chciał mnie dotknąć, ale się bał.
– Czy to nie wystarczy? – spytał.
– Najwyraźniej nie – powiedział Doyle.
Spojrzałam tam, gdzie utkwiony był jego wzrok, i zobaczyłam drugą cienką gałązkę wiszącą nad moją głową. Zatrzymała się tak jak pierwsza – czekała. Czekała na moje zaproszenie.
Popatrzyłam na Doyle’a.
– Chyba żartujesz.
– Dawno już nie jadły, Meredith.
– Znosiłaś już większy ból – powiedział Rhys.
– I nawet ci się to podobało – dodał Galen.
– W innych okolicznościach – zauważyłam.
– Zawsze są jakieś okoliczności – powiedział cicho. Było coś dziwnego w jego głosie, ale nie miałam czasu, żeby to rozszyfrować.
– Dałbym swój nadgarstek za ciebie, ale nie jestem następcą tronu – rzekł Doyle.
– Ja też jeszcze nie.
Gałązka zniżyła się, dotykając moich włosów jak kochanek próbujący wypieścić sobie drogę do ziemi obiecanej. Wyciągnęłam drugą rękę, z zaciśniętą pięścią. Gałąź owinęła się zachłannie wokół nadgarstka. Kolce wbiły się w moje ciało. Gałąź pociągnęła mocno. Westchnęłam. Rhys miał rację. Znosiłam już większy ból, ale każdy ból to osobliwa, wyjątkowa tortura. Gałęzie się naprężyły, podnosząc moje ręce wysoko nad głowę. Było tak wiele kolców, że miałam wrażenie, jakby jakieś zwierzątko próbowało przebić się przez moją skórę.
Krew nieprzerwanie płynęła po moich ramionach. Czułam każdy strumyczek krwi. Ból w nadgarstkach pochłaniał całą moją uwagę. Gałęzie podniosły mnie aż na palce, tak że tylko one podtrzymywały mnie przed upadkiem. Ostry ból przerodził się w pieczenie.
Usłyszałam głos Galena, dochodzący jakby z oddali.
– Wystarczy, Doyle.
Dopóki tego nie powiedział, nie uświadamiałam sobie, że zamknęłam oczy. Zamknęłam je i oddałam się bólowi, bo tylko go obejmując, mogłam się nad nim unieść, podróżować przez niego do miejsca, gdzie nie było bólu, a ja unosiłam się na morzu czerni, lego głos sprowadził mnie z powrotem, do kolców i strużki krwi.
Próbowałam się wyszarpnąć, a kolce odpowiedziały na ten ruch, podciągając mnie do góry, w powietrze.
Krzyknęłam.
Ktoś chwycił moje nogi, podtrzymując mnie. Popatrzyłam w dół i zobaczyłam, że to Galen mnie trzyma.
– Wystarczy, Doyle – powiedział.
– Nigdy nie piły tak długo z królowej – zauważył Mróz. Podszedł do nas z nożem w dłoni.
– Jeśli przetniemy gałęzie, zaatakują nas – rzekł Doyle.
– Musimy coś zrobić – uciął Rhys.
Doyle skinął głową.
Rękawy mojej sukienki były przesiąknięte krwią. Szkoda, że nie włożyłam czegoś czarnego. Nie byłoby tak bardzo widać krwi. Ta myśl sprawiła, że zaczęłam chichotać. Szare światło zdawało się pływać wokół nas. Byłam oszołomiona. Chciałam, żeby krew przestała lecieć, zanim zacznę mieć mdłości. Nie ma to jak mdłości z powodu upływu krwi. Czujesz się zbyt słabo, żeby się ruszyć, a mimo to chcesz wypluć żołądek na podłogę. Mój strach rozpływał się w świetle, to było tak jakby świat był otoczony mgłą.
Byłam niebezpiecznie blisko utraty przytomności. Miałam już dosyć tych kolców. Próbowałam powiedzieć „wystarczy”, ale nie wydobył się z mojego gardła żaden dźwięk. Skoncentrowałam się na ustach – poruszyły się, formułując słowo, ale nie było dźwięku.
Potem coś usłyszałam, ale nie był to mój głos. To gałęzie zasyczały i zatrzęsły się nade mną. Spojrzałam w górę, zadzierając głowę. Gałęzie przesuwały się nade mną jak czarne sznury. Kolce zaciśnięte wokół mojego nadgarstka pociągnęły mnie do góry z ostrym syknięciem. Tylko dzięki Galenowi, który trzymał mnie za nogi, nie zostałam wciągnięta do gniazda kolców. Moje nadgarstki krwawiły.
– Wystarczy! – krzyknęłam.
Gałęzie zatrzęsły się, drżąc na mojej skórze. Komnatę nagle wypełniły opadające liście. Suchy brązowy śnieg zawirował w powietrzu. Czuć było świeżą mocną woń jesiennych liści, a pod nią bogaty zapach świeżej ziemi.
Kolce obniżyły mnie do ziemi. Galen wziął mnie w ramiona. Gałęzie były dziwnie delikatne, o ile zęby mogą być delikatne, kiedy próbują odgryźć ci rękę.
Gałęzie odsunęły się od drzwi i otworzyły się one na oścież, uderzając o ścianę.
Galen trzymał mnie w ramionach, a gałęzie wciąż oplatały moje nadgarstki, tak że ręce miałam dalej wyciągnięte nad głową. Odwróciliśmy się wszyscy do strumienia światła, który wpadł zza otwartych drzwi.
Światło było oślepiająco jasne. Wiedziałam, że naprawdę takie jasne nie jest, że tylko wydaje mi się takie, bo zbyt długo byłam w ciemności. Nagle w tym świetle pojawiła się kobieta z dymem unoszącym się z dłoni, jakby każdy z jej żółtych palców był zdmuchniętą świeczką.
Fflur była ubrana w czarną szatę, która sprawiała, że jej żółta skóra była w kolorze żonkili. Żółte włosy rozpostarły się wokół jej sukni jak błyszcząca peleryna.
Strażnicy rozproszyli się po obu jej stronach. Niektórzy mieli broń; inni przyszli nie uzbrojeni. W Straży Królowej służyło dwudziestu siedmiu strażników; tyle samo kobiet w Straży Króla. Z braku króla ochraniały one Cela. Razem dawało to pięćdziesięciu czterech wojowników. Do komnaty weszło mniej niż trzydziestu.
Mimo osłabienia próbowałam zapamiętać twarze tych, którzy przyszli nam z pomocą, narażając życie. Strażnicy, którzy zostali za drzwiami, stracili szansę na to, żeby ze mną spać. Ale nie mogłam się skupić na wszystkich twarzach. Do komnaty weszli bowiem nie tylko strażnicy. Weszły tam również istoty niższe od nich i mniej niż oni przypominające ludzi.
To były gobliny.
Gobliny nie były sprzymierzeńcami Cela. To była moja ostatnią myśl, zanim zapadłam w ciemność. Zanurzyłam się w tej błogiej ciemności jak kamień wrzucony głęboko w wodę, który wciąż tylko spadał i spadał, bo nie było dna.
W ciemności było światło. Mały punkt bieli, który płynął w moim kierunku, coraz bardziej rosnąc. W końcu zobaczyłam, że to białe płomienie. Kula białego ognia płynęła przez ciemność w moją stronę. Nie mogłam przed nią uciec, bo nie miałam ciała. Byłam czymś unoszącym się w zimnej ciemności. Ogień obmył mnie i nagle znów miałam ciało. Miałam kości, mięśnie, skórę i głos. Ogień zajął moją skórę, poczułam, że moje mięśnie się gotują. Ogień dotarł do moich kości, wypełnił żyły stopionym metalem i zaczął trawić mnie od środka.
Obudziłam się z krzykiem.
Ujrzałam nad sobą pochylonego Galena. Widok jego twarzy uspokoił mnie. Trzymał moją głowę na swoich udach, gładził mi czoło i odgarniał włosy z twarzy.
– Wszystko w porządku, Merry. W porządku. – Jego oczy błyszczały jak zielone szkło.
Fflur pochyliła się nade mną.
– Słabe powitanie przynoszę, księżniczko Meredith, ale muszę odpowiedzieć naszej królowej.
Znaczyło to, że obudziła mnie na rozkaz królowej. Fflur była jedną z tych istot, które bardzo starały się żyć tak, jakby czas zatrzymał się tysiąc lat temu. Jej arrasy można było obejrzeć w Muzeum Sztuki w St. Louis. Zostały sfotografowane i opisane przynajmniej w dwóch dużych czasopismach. Fflur odmówiła przeczytania artykułów i nie dała się namówić na wizytę w muzeum. Odrzucała również propozycje wywiadów dla telewizji i gazet.
Dwa razy próbowałam, zanim udało mi się coś powiedzieć.
Читать дальше