Stanęłam nad nim na czworakach. Popatrzył w górę na mnie, a ja zbliżyłam twarz do jego twarzy. Pocałowałam go. Łagodne muśnięcie warg i Sholto zaczął się wycofywać. Delikatnie dotknęłam jego twarzy. – Jeszcze nie – powiedziałam.
Sholto miał rację, gdy zobaczyłabym jego „dodatki”, mogłabym nie mieć ochoty na następny pocałunek. Jeśli miałoby to być jedyne dotknięcie rąk sidhe w jego życiu, chciałam, żeby zapamiętał je na długo. Pocałunek nie mógł zastąpić seksu z sidhe, ale to było wszystko, co mogłam zaproponować. Na swój sposób był równie samotny jak Uther.
Oparł się brodą o łóżko, podnosząc na mnie oczy. Czekał na mnie cierpliwie, całkowicie biernie, na to, co postanowiłam. W tej chwili odpowiedziałam sobie na jeszcze jedno pytanie. Jeśli miałabym się związać z jakąś osobą, musiałoby nas łączyć coś więcej niż tylko krew sidhe. Powinna nas łączyć miłość do bólu.
Położyłam się na łóżku, tak że nasze twarze znalazły się na jednym poziomie. – Rozchyl trochę wargi – powiedziałam.
Zrobił to bez chwili wahania. Spodobało mi się to. Pocałowałam jego górną wargę, łagodnie, delikatnie. Językiem rozchyliłam szerzej jego usta, po czym zatopiłam w nich język. Początkowo poddawał się biernie moim pieszczotom, pozwalając, bym wpiła się łagodnie w jego usta, potem zaczął odpowiadać pocałunkiem. Całował wolno, prawie niepewnie, jakby to był jego pierwszy raz, choć przecież wiedziałam, że nie był. Potem jego usta nacisnęły na moje mocniej, bardziej zdecydowanie.
Ugryzłam go łagodnie w dolną wargę. Krzyknął cicho i zerwał się na kolana, ciągnąc mnie za sobą, z rękami na moich ramionach. Zaczął mnie gorączkowo całować. Ten pocałunek był wystarczająco mocny, by mnie zranić i musiałam szerzej otworzyć usta, pozwalając jego wargom, jego językowi, jego ustom wniknąć całkowicie w moje usta, tak głęboko, jak chciał, pozwalając się lizać i ssać, po prostu żeby uniknąć siniaków.
Pchnął mnie na łóżko, sam podpierając się na rękach, tak że stykaliśmy się tylko ustami. Oderwałam się od pocałunków, żeby popatrzeć na jego ciało. Czułam drżące pole energii. Miałam wrażenie, jakbym już czuła jego ciężar na sobie. Jego aura, jego magia miała ciężar, jakby drugie ciało naciskało na mnie. Nacisk pozbawił mnie tchu, sprawił, że mój puls przyspieszył. Jego magia przyciągała krew w moim ciele jak magnes przyciąga metal.
Nawet Roane pokryty Łzami Branwyna nie był taki. Był cudowny, ale nie taki. A to było właśnie to, czego chciałam, pragnęłam, łaknęłam. Sholto popatrzył na mnie w dół z jakimś dziwnym wyrazem zadziwienia na twarzy. – Co to?
Uświadomiłam sobie, że mógł czuć moją moc tak, jak ja czułam jego. Mogłam po prostu powiedzieć: „magia”, ale ostatnim razem, gdy byłam z sidhe, tym sidhe był Griffin i stwierdził, że moja moc ma gorszy blask. Wtedy mu wierzyłam, teraz – nie. Musiałam zapytać, ponieważ mogłam już nigdy nie być z inną sidhe. Musiałam rozwiać wątpliwości, które zasiał we mnie Griffin. – Co czujesz? – spytałam.
– Ciepło, jakby bijące z twojego ciała, naciska na moją skórę. – Podparł się na jednej ręce, drugiej używając do pieszczenia powietrza pomiędzy nami, jakby głaskał coś, co ma kształt, ciężar. Zamknęłam oczy, moje ciało wiło się pod tym niby-dotykiem.
Pchnął rękę poprzez energię i nawet z zamkniętymi oczami wiedziałam, gdzie ta ręka była. – Przylega do mojej dłoni, jakby to była kula czegoś, co wsysa się w moją skórę, gdy sięgam po to – powiedział Sholto głosem bez tchu, pasującym do wyrazu zadziwienia wciąż obecnego na jego twarzy.
Czułam jego rękę przepychającą się przez moc, jak gdyby moje ciało było pod wodą, a jego ręka przynosiła ze sobą świeże powietrze. Nie dotykał bezpośrednio mojego boku, przedzierał się przez moje osłony, wlewał swoją magię we mnie. Otworzyłam szeroko oczy, oddech uwiązł mi w gardle. To zmusiło mnie do wyjścia z moją własną energią, by zakryć się nią, jak ręką nad raną. Jego ciało zadrżało pod wpływem mojej magii. Popatrzył na mnie z półotwartymi ustami, jego puls łomotał pod delikatną skórą na szyi jak u złapanego w sidła zająca. – Nie miałem pojęcia, co traciłem.
Skinęłam głową, patrząc na niego. – To dopiero początek – powiedziałam ochrypłym szeptem. Nie starałam się nadawać mu zmysłowego brzmienia, po prostu tak jakby głos odszedł ze mnie pod wpływem jego nacisku. W tej chwili nic nie powstrzymałoby mnie od powiedzenia „tak”.
Sięgnęłam po jego koszulę. Oparł się z powrotem na obu rękach, tak że mogłam dosięgnąć guzików. Rozpięłam kolejny z nich; nie zobaczyłam nic niezwykłego. Rozpięłam następny. Moc zamigotała jak gorąco unoszące się z chodnika. – Odrzuć iluzję, Sholto, pozwól mi zobaczyć – powiedziałam.
– Boję się – wyszeptał.
Popatrzyłam mu w oczy. – Naprawdę myślisz, że chcę stracić szansę na powrót do domu? Jestem zmęczona udawaniem, uciekaniem. Chcę wrócić. – Popieściłam dłonią jego szyję i moc podążyła za moją ręką jak niewidzialny welon. – Seks z sidhe, powrót do kopców, miłe przywitanie… chcę do domu, Sholto. Odrzuć swoją osłonę i pozwól mi zobaczyć, jak wyglądasz.
Zrobił to, o co prosiłam. Spod koszuli wynurzyły się macki.
Skojarzyły mi się z gniazdem węży albo jelitami. Zamarłam i tym razem oddech uwiązł mi w gardle wcale nie z powodu pożądania.
Sholto zaczął się natychmiast wycofywać, wstał i odwrócił się, tak że nie mogłam nic widzieć. Złapałam go za rękę, żeby go powstrzymać. Moja reakcja przerwała magię pomiędzy nami, czy też raczej to jego reakcja na moją reakcję to zrobiła. Jego dłoń była pod moją ręką zwyczajną, ciepłą i żywą dłonią, niczym więcej.
Objęłam jego rękę ciasno obiema dłońmi. Próbowałam go odwrócić przodem do siebie, ale opierał się. Uklękłam, trzymając jedną rękę na jego ramieniu, i sięgnęłam do jego koszuli. Nic mnie nie dotknęło, gdy sięgałam w poprzek jego ciała, a powinno tam być wiele rzeczy, które mogły mnie dotknąć. Najwidoczniej ustawił znów osłonę. Nie mogłam wyczuć, co tam było naprawdę.
Odwróciłam go z powrotem twarzą do siebie. Koszula była rozpięta do połowy brzucha. Pierś i brzuch były blade, muskularne, gładkie, idealne. Rozpięłam kolejny guzik. Jego brzuch był niczym z reklamy przyrządów gimnastycznych. Sholto pozwolił mi rozpiąć koszulę, ale nie patrzył na mnie.
– Jeśli ktoś zamierza się chować za osłoną, to rzeczywiście dobrze ją zrobić idealnie piękną.
Popatrzył na mnie. Wyglądał na zagniewanego. – Jeśli to by było moje prawdziwe oblicze, nie odwróciłabyś się ode mnie.
– Jeśli byłoby to twoje prawdziwe oblicze, nie byłbyś królem sluaghów.
Zasępił się. Wszystko było lepsze niż gniew zmieszany z goryczą. – Byłbym szlachcicem na dworze sidhe – powiedział.
– Lordem, nikim więcej – twoi przodkowie ze strony matki nie są wystarczająco dobrzy na lepszy tytuł.
– Jestem lordem – powiedział.
Skinęłam głową. – Tak, dzięki swojej sile, własnej wartości. Królowa nie mogła pozwolić, żeby ktoś tak silny odszedł z dworu, dlatego nadała ci tytuł.
Uśmiechnął się, ale to był gorzki uśmiech, a gniew powrócił do jego oczu. – Chcesz powiedzieć, że lepiej rządzić piekłem, niż służyć w niebie?
Potrząsnęłam głową. – Chodziło mi raczej o to, że masz wszystko, co mogła dać ci krew matki, a oprócz tego jesteś królem.
Popatrzył na mnie, jego twarz znów była pewną siebie maską. Taką, którą często widywałam na dworze. – Krew mojej matki mogłaby dać mi ciebie.
Читать дальше