Koszula opadła mu zupełnie i musiałam unieść ją znowu. Ale kiedy to zrobiłam, ujrzałam to, co podejrzewałam, że ujrzę. Znaki w kształcie ręki tworzyły obraz. Był to obraz smoka, długiego i wijącego się. Znaki po oparzeniach tworzyły obraz tylko wtedy, gdy Jeremy stał dokładnie w takiej samej pozycji jak wtedy, gdy był torturowany. Kiedy opuszczał ramiona, skóra nie napinała się już w ten sposób i znaki były tylko bliznami.
– Możesz już opuścić ręce – powiedziałam.
Zrobił to, po czym odwrócił się do mnie twarzą. Zaczął wkładać koszulę w spodnie. Myślę, że nawet nie zdawał sobie sprawy, że to robi. – Wyglądasz na zasmuconą. Co takiego tam wypatrzyłaś, czego nikt przed tobą nie widział?
– Nie wkasuj jeszcze koszuli, Jeremy. Muszę nałożyć osłonę na twoje plecy.
– Co tam zobaczyłaś, Merry? – Przestał wkasywać koszulę.
Potrząsnęłam głową. Jeremy mógł nosić te blizny całe wieki i nawet nie podejrzewać, że sidhe grają sobie na nim w swoje gierki. To pokazywało całą pogardę dla ofiary, bezduszność, którą trudno ogarnąć rozumem. Rzecz jasna, to celowe okrucieństwo czemuś służyło. Sidhe, kimkolwiek była, mogła położyć zaklęcie na znakach po oparzeniach i dzięki temu przywołać smoka ze skóry Jeremy’ego lub nawet zamienić go w niego. Mało prawdopodobne, ale lepiej ochronić go przed tym, niż potem żałować, że się tego nie zrobiło.
– Pozwól mi nałożyć osłonę na twoje plecy. Wyjaśnię ci wszystko po drodze do samochodu.
– Mamy na to czas? – spytał.
– Jasne. Przytrzymaj koszulę tak, żeby blizny były odsłonięte. Wyglądał, jakby mi nie dowierzał, ale kiedy odwróciłam go twarzą do drzwi, nie protestował. Podniósł koszulę tak, że mogłam zacząć pracować.
Wlałam moc w swoje dłonie. Napełniły się ciepłem. Wolno rozwarłam ręce, dłonie kierując w stronę odsłoniętych pleców Jeremy’ego. Położyłam ręce tuż nad jego skórą. Drżące ciepło zaczęło pieścić jego plecy. Jeremy zadrżał pod wpływem tego dotyku.
– Jakie runy stosujesz? – wydyszał.
– Żadnych – odparłam. Rozlałam tę ciepłą moc na blizny, w dół jego pleców.
Zaczął się odwracać.
– Nie ruszaj się.
– Co to znaczy, że nie używasz run? Czego w takim razie używasz?
Musiałam przyklęknąć, żeby nabrać pewności, że moc pokryła każdą bliznę. Kiedy byłam już tego pewna, nałożyłam pieczęć, wyobrażając sobie moc jako warstwę błyszczącego żółtego światła tuż nad jego skórą. Zapieczętowałam krawędzie tego blasku, tak że przylegał do jego skóry ciasno jak pancerz.
Jeremy z trudem złapał powietrze. – Czego użyłaś, Merry?
– Magii – powiedziałam i podniosłam się.
– Mogę już opuścić koszulę?
– Tak.
Szary jedwab ześlizgnął się na miejsce. Osłona była tak solidna w mojej wyobraźni, że miałam wrażenie, że ubranie zaraz pęknie od magii, ale nic takiego się nie stało. Jedwab opadł na jego plecy, jakbym nic nie zrobiła. Nie miałam jednak wątpliwości, że wykonałam kawał dobrej roboty.
Zaczął wsuwać koszulę w spodnie, zanim odwrócił się do mnie twarzą. – Użyłaś do tego swojej osobistej magii?
– Tak.
– Dlaczego nie run? Pomagają naszej magii.
– Wiele run to starożytne symbole dawno zapomnianych bóstw lub stworzeń. Kto wie? Mogłabym niechcący przywołać tę sidhe, która cię zraniła. Nie chciałam ryzykować.
Włożył marynarkę i poprawił krawat. – A teraz powiedz mi, co cię tak wystraszyło w tych bliznach na moich plecach?
Otworzyłam drzwi. – Po drodze do samochodu. – Wyszłam na korytarz, zanim zdążył zaprotestować. Straciliśmy dużo czasu, ale pozostawienie jego pleców bez osłony byłoby wielką nieostrożnością.
Stukaliśmy obcasami, zbiegając po schodach w naszych eleganckich butach.
– Co to było, Merry?
– Smok.
– Blizny układają się w obraz? – Dotarł do drzwi wyjściowych przede mną i przytrzymał je otwarte, by mnie przepuścić. Wyjęłam rewolwer, odbezpieczając go.
– Myślałem, że sluaghowie są mile stąd – powiedział Jeremy.
– Jedna samotna sidhe mogła się przede mną ukryć. – Trzymałam rewolwer opuszczony wzdłuż boku, tak że musiał on być wyraźnie widoczny. – Nie dostaną mnie, Jeremy. Cokolwiek się stanie.
Weszłam w łagodną kalifornijską noc, zanim zdążył cokolwiek powiedzieć. Większość istot magicznych, szczególnie sidhe, uważa nowoczesną broń za oszukaństwo. Co prawda nigdzie tego nie zabroniono, ale posługiwanie się rewolwerami jest uważane za przejaw złego gustu, chyba że jest się członkiem najbliższej straży Królowej albo Księcia. Oni noszą rewolwery, żeby chronić członków rodziny królewskiej. Cóż, byłam członkiem rodziny królewskiej, niewiele znaczącym, wyklętym, ale jednak – czy się to komu podoba, czy nie. Nie miałam straży, więc musiałam się chronić sama. Cokolwiek to oznaczało.
Noc nigdy nie była tutaj naprawdę ciemna – zbyt dużo elektrycznych świateł, zbyt wielu ludzi. Wypatrywałam w tej delikatnej ciemności jakiejś samotnej postaci. Szukałam jej oczami i mocą, wysyłając wokół straże, gdy spieszyliśmy do czekającego na nas vana. W innych domach byli ludzie. Czułam, że się poruszają. Mewy idące wzdłuż jednego z dachów, półśpiące, świadome magii, którą niechcący na nie skierowałam. Na plaży była jakaś impreza. Czułam potężniejącą energię, podniecenie, strach, ale taki zwyczajny strach: czy powinnam to zrobić, czy nie; czy to bezpieczne? Poza tym już nic nie znalazłam, chyba że wliczyć drgającą energię oceanu, zawsze obecną na wybrzeżu. To mógł być biały szum, coś, co można ignorować, jak zbyt liczny tłum, ale jednak zawsze tam był. Gdzieś tam w tej wielkiej falującej mocy przebywał Roane. Miałam nadzieję, że dobrze się bawił. Bo ja nie.
Przesuwane drzwi vana otworzyły się i ujrzałam Uthera siedzącego w ciemności. Wyciągnął do mnie rękę. Przykrył moją dłoń swoją wielką łapą, wciągając mnie do vana. Drzwi zamknęły się za mną.
Znad siedzenia kierowcy spojrzał na mnie Ringo. Ledwie się mieścił w siedzeniu, całe te mięśnie, te nieludzko długie ręce, potężny tułów wciśnięty w fotel przeznaczony dla ludzi. Uśmiechnął się, odsłaniając najostrzejsze zęby, jakie kiedykolwiek widziałam u kogoś, kto nie był wilkiem. Twarz była odrobinę zbyt długa, by je mieścić, co powodowało, że reszta jego bardziej ludzkiej twarzy zdawała się pozbawiona proporcji. Zęby błyszczały na tle brązowej skóry. Jakiś czas temu Ringo był człowiekiem – członkiem gangu. Pewnego dnia grupa sidhe z Dworu Seelie zgubiła się w dzikości najgłębszego, najciemniejszego Los Angeles. Członkowie gangu znaleźli ich. Kulturowa interakcja jak ta lala. Spotkanie z sidhe oznaczało najgorszy z możliwych scenariusz. A jednak, pozory mylą. Kto wie, co się stało? Może sidhe były zbyt aroganckie, żeby na poważnie walczyć z grupą nastolatków z getta. Może nastolatki z getta były o wiele groźniejsze, niż sidhe się spodziewały. Cokolwiek się stało, przegrały. Ale jeden z członków gangu wpadł na świetny pomysł. Zgodził się przejść na drugą stronę, pod warunkiem że sidhe spełnią jego życzenie.
Sidhe zgodziły się i Ringo powystrzelał swoich kumpli z gangu. Jego życzeniem było zostać istotą magiczną. Sidhe dały słowo, że spełnią jego życzenie. Nie mogły już go cofnąć. Żeby zmienić człowieka w istotę magiczną, trzeba w niego wlać nieujarzmioną magię, czystą moc. To człowiek wybiera, kim chce zostać. Ringo nie miał jeszcze piętnastu lat, gdy to się stało. Prawdopodobnie chciał się stać dziki, przerażający, by być najtwardszym bydlakiem w okolicy. Dzięki magii jego marzenie mogło się spełnić. Dla ludzi był potworem. Dla sidhe – również. Dla innych istot magicznych – po prostu jednym z wielu.
Читать дальше