Na placu u bramy miejskiej płonęły ogniska. Flobaster dogadał się z rozleniwionymi, sennymi strażnikami i pozwolono nam tutaj doczekać świtu. Ustawiliśmy trzy wozy blisko siebie, żeby uniknąć przeciągów. Wzięte z ogniska węgle żarzyły się na żelaznym trójnogu, zastępującym nam piecyk.
Wszyscy zebrali się w jednym wozie, starannie zaciągając płachty. Nad gorejącymi węglami drżało pięć par dłoni. Ja jedna tylko siedziałam w kącie z dłońmi pod pachami, smutna i okropnie samotna. Zimno. Wszystkim zimno i wszyscy wiedzą, dlaczego. Tylko resztki przyzwoitości nie pozwalają Flobasterowi nazwać rzeczy po imieniu i oznajmić przy wszystkich, kim jestem. Barian być może wstawiłby się za mną, gdyby tylko trochę się ogrzał. Mucha może by mi współczuł… lecz chłód przenika nas do kości, a moglibyśmy teraz odpoczywać w cieple… Jak temu sprostać?
Już zapomnieli, komu zawdzięczają zgodę na pozostanie w mieście. Siedziałam cicho w kącie, czekając, kto pierwszy nie wytrzyma. Oczywiście, nie myliłam się. Węgle na trójnogu płonęły sinymi płomykami. Szczękająca zębami Gezina zaczęła mamrotać, coraz głośniej i głośniej.
– Niedotykalska… Ach, ty… Panna na wydaniu… Jakby to był pierwszy raz… Drogocenne cacko… Ech!… Nieprzystępna dama w koronkach… Błękitna krew… Teraz zdechniemy pod płotem…
Wszyscy milczeli, jakby tego nie słysząc. Srebrzysty głos Geziny, mimo postępującej chrypki, brzmiał coraz mocniej.
– Wszyscy dla niej to śmieci… Znalazła się księżniczka… Szlachetnie urodzona… Nie dla psa kiełbasa… Ona nie z tych… Nietykalna… Kto by się spodziewał, że stanie okoniem… Byle suka królową będzie udawać!… Byle su…
Mój siny z zimna kułak wylądował na jej podbródku.
Dymiące węgielki rozsypały się po podłodze. Na szczęście zdążyłam je zadeptać. Palce mej lewej dłoni zręcznie wczepiły się w złote włosy, prawa zaś z rozkoszą policzkowała porcelanową twarzyczkę. Trwało to tylko chwilę, gdyż zaraz oderwali mnie od ofiary i odciągnęli na bok.
Gezina ryczała, a z jej delikatnych usteczek wydobywały się słowa, które zawstydziłyby nawet starego wiarusa. Barian przycisnął mnie do kufra. Wyrywałam się, ciesząc w duchu, że bójka trochę mnie rozgrzała. Flobaster także ryknął, uciszając łkającą Gezinę. Mucha siedział w kącie, spoglądając na nas z ukosa, jak nastroszony ptak. Fantin melancholijnie zadeptywał resztki gasnącego żaru.
– Dlaczego wszyscy milczycie?! – zajęczała, łykając łzy, Gezina.
Zapadła cisza. Tylko posępny Fantin wzdychał żałośnie pod nosem i pochlipywała upadła heroina.
– Nadchodzi ranek – obwieścił ochryple Mucha. – Słychać nawoływania mleczarzy. Zaraz będzie świtać.
Barian ciągle mnie przytrzymywał, ściskając boleśnie nadgarstki.
– Puszczaj mnie wreszcie – syknęłam gniewnie.
Tak uczynił.
Gezina skomlała cichutko. Znowu wszyscy mnie ignorowali. Ogarnięta rozpaczą, pomyślałam, że na zawsze skończyło się spokojne życie i nie będę potrafiła być z nimi dalej, tak swobodnie i beztrosko jak dawniej. Coś się nieodwracalnie popsuło… Przez szczelinę w okryciu przebiło się szare światło świtu. Dał się słyszeć zgrzyt otwieranej bramy. Pstrokata kobyłka smutno zarżała.
– Konie przemarzły – rzekł cicho Mucha. – Trzeba jechać…
– Hej! – zawołał ktoś z zewnątrz.
O burtę wozu zadzwonił metal.
Wszyscy drgnęli i obejrzeli się. Wyczerpana, przymknęłam powieki. Zwariowałam… To przecież niemożliwe…
Przy wozie stał Luar Soll. Szpada wojowniczo unosiła skraj jego opończy.
– Hej! Jest z wami Tantala?
Rozstąpili się: ponury Barian, zły Flobaster, nastroszony Mucha. Gezina coś tam wymamrotała. Luar podał mi rękę. Wsparta na niej, zeskoczyłam na ziemię, o mało nie skręcając nogi w kostce.
– Chodźmy – powiedział, patrząc bez zdziwienia na moją zsiniałą z zimna twarz.
Na pewno należało zapytać, dokąd, ale tego nie zrobiłam. Zdawało mi się, że to sen… We śnie było mi wszystko jedno, dokąd z nim pójdę.
Od wielu dni żył wyobcowany, z dystansu obserwując własne dotychczasowe myśli i postępki. Tego dystansu nie zdołał przełamać nawet dziwny niepokój, który zrodził się nad mogiłą ojca. Patrzył z boku zimno na młodzieńca, idącego ulicami miasta z czarnowłosą dziewczyną.
Kominek, mówił do siebie, nie odrywając wzroku od oblodzonej jezdni. Miasto, kominek i lód. Zaraz po prawej stronie pojawi się oberża „Miedziana Brama”.
Dziewczyna mówiła coś do niego. To Tantala, pomyślał Luar. Jest mu do czegoś potrzebna. Może w gospodzie przypomni sobie, do czego. Dziewczyna miała błyszczące oczy i zakręcone loki na skroniach. Luar nie był pewien, czyjego towarzyszka jest piękna.
Wiatr poruszał przyczepione nad wejściem dekoracyjne miedziane skrzydła. „Brama” wydawała się przyzwoitą gospodą. Jakiś czas Luar obserwował z zainteresowaniem pochyloną głowę lokaja w liberii. Nie potrzebuje pokojówki… Śniadanie? Później.
Lokaj znów się ukłonił, jak nakręcana lalka. Luar miał ochotę się roześmiać, a raczej miał na to ochotę jego obcy obserwator. Młody panicz udał się z nieporuszoną, lodowatą twarzą do swego pokoju.
Kręcone schody. Oddech Tantali za plecami.
Obserwator spoglądał na jej poruszające się usta. Szamotała się przy kominku, uśmiechała się i kichała. Znowu coś opowiadała. Luar zdjął płaszcz, kurtkę i pas ze szpadą. Podszedł bliżej i siadł przy kominku na drewnianej podłodze.
Rozdwojenie jaźni postępowało, lecz obserwator przestał być obojętny. Miotał się w duszy młodzieńca, nie mogąc znaleźć dla siebie miejsca. Szary półmrok świtu rozproszył blask płomieni. Tantala śmiała się, wyciągając ku ogniu drobne, białe rączki. Luar pomyślał beznamiętnie, że te dłonie nigdy nie zaznały ciężkiej pracy. Ani drogocennych pierścieni. Przestała się uśmiechać. Siedziała obok na podłodze z podwiniętymi bosymi nogami. Przemoknięte trzewiki stały przy kracie kominka, wydobywały się z nich kłęby pary.
Przypomniał sobie dawny poranek, wielkie jezioro o porośniętych zielenią brzegach i gęste, wonne opary, unoszące się nad stojącą wodą. Zaraz wzejdzie słońce…
Patrzyła na niego bez uśmiechu.
Luar wyciągnął dłoń i musnął kącik jej warg, tak samo spierzchniętych jak jego. Odciągnął kącik w dół. Jej twarz stała się urażona, tragiczna i śmieszna zarazem.
W kominku trzasnęło grube polano.
Nagle przestał ją widzieć. Okazało się, że pochyliła się i przywarła do niego, kryjąc twarz. Gdzieś daleko pozostał wóz, z wiatrem hulającym między płóciennymi ściankami, ledwie odczuwalna woń dymu ze zgaszonej świeczki. Luar jednak pamiętał ten drażniący nozdrza zapach. Wtedy dziewczyna była bardziej śmiała. Teraz starczyło jej tylko odwagi na nieśmiałe, błagalne przytulenie.
Pachniała dymem.
Zdziwiony obserwator zdążył zauważyć, jak przed oczami młodzieńca żółty otwór kominka rozpłynął się ciepłą plamą. Potem obcy zniknął, gdyż obojętność zatonęła w potoku nieoczekiwanych, gorących odczuć.
Wydało mu się, że widzi, jak ciemny knot zgaszonej świeczki wysnuwa nitkę siwego dymu, że jakiś odległy, stugłosowy chór wyciąga jedną długą, wysoką nutę, a całe jego ciało stało się naprężoną struną. Zdejmując z Tantali obcisłą suknię, miał wrażenie, że porywa go jakaś nieznana siła, która go za chwilę rozerwie…
Oderwany guziczek potoczył się po podłodze.
Na poboczu drogi, za zakrętem rzeki stał kiedyś młyn. Zgodnie ze starą tradycją matki zabraniały chodzić tam małym dzieciom. Nikt nie wiedział, dlaczego i nikt nie pytał. Powyginane pale same w sobie były niebezpieczne, można się było o nie pokaleczyć albo spaść z nich i utonąć…
Читать дальше