Lód przy brzegu trochę odtajał pod ostrymi promieniami słońca. Przechodzień wybrał suchszy kamień i usiadł na nim, wyciągając zmęczone nogi.
Pamiętał czasy, gdy kręciło się tutaj koło młyńskie, uwijali się biali od mąki pracownicy, popędzani surowo przez młynarza. Wędrowiec uśmiechnął się krzywo, uświadamiając sobie swój sędziwy wiek.
Na dłoni spoczywała złota płytka z ciemnym, rdzawym piętnem.
Nie jest tylko stary. Wedle człowieczej miary jest nieprawdopodobnie wiekowy, lecz akurat tym, prawdę mówiąc, nie powinien się specjalnie przejmować. Rdza na złotym medalionie jako znak nadchodzącej katastrofy… To wszystko już było. Jest zmęczony i nie ma ochoty zaczynać wszystkiego od początku.
Na poszarzałym lodzie siedziało stado czarnych wron. Wcześniej by ich nie zauważył, teraz zdziwił się, odczuwając w stosunku do ptaków chęć działania.
Skoncentrował się. Odczuwał pokusę podnieść kamień i cisnąć go w sam środek stada, żeby zerwały się do lotu, kracząc ochryple i łopocząc skrzydłami…
Amulet Wieszczbiarza na jego dłoni. Może by tak rzucić we wrony tą cenną rzeczą, dającą wielką moc?
Co prawda, moc Amuletu nie była przeznaczona dla niego, przybysza z daleka. Amulet szuka nowego Wieszczbiarza… długo to już trwa, siedem dziesiątek lat… Amulet ma dużo czasu, może czekać całe stulecia. I tak przetrzyma swych właścicieli. A także obecnego, tymczasowego powiernika.
Nad światem zawisło niebezpieczeństwo. Zło, które kiedyś już się jawiło, znów czyha za progiem i czeka, by je wpuścić… Samo nie może wejść. Potrzebuje Odźwiernego…
Westchnął. Ktoś niechcący wezwał Trzecią Siłę. On sam, siedzący w tej chwili na kamieniu u rzeki, nieomal stał się jej panem i ofiarą zarazem. Od tamtej chwili czuł w stosunku do niej uczucie niejakiego pokrewieństwa. Zapewne tak właśnie zahukana synowa znosi tyranię teściów…
Czy ktoś wie, oprócz niego?… Czy ktoś wie, co się stanie, skoro się Ją wpuści?
Wrony same odleciały, uciekając przed jego spojrzeniem, byle dalej od grzesznika.
Luar spał. Ja nie zmrużyłam oka nawet na chwilę.
Niemożliwe było powiedzieć: „kocham”. Zaraz zjawiały się w mej pamięci owi wszyscy Róże i Ollalowie, księżniczki i jednorożce. Tylekroć powtarzane słowo straciło dla mnie sens i teraz nie wiedziałam, co myśleć o Luarze.
Moja głowa spoczywała na jego bezwładnej dłoni. Bałam się nie tylko poruszyć, ale nawet westchnąć. Cała zdrętwiałam, a on się nie budził. Minuta za minutą obserwowałam spod przymrużonych powiek jego spokojną twarz.
Wielkie nieba, ileż to czasu straciłam, będąc bez niego. Ilu egoistycznych lowelasów nazywałam swymi mężczyznami. Jak bardzo stałam się podobna do Geziny…
Wciąż spał. Można było dostrzec w jego rysach cząstkę urody jego matki, nadzwyczajnej piękności. On jednak nie był piękny. Podczas ostatnich ciężkich tygodni zniknęła dziecięca naiwność, jakby starto pozłotę. Objawiona twarz dorosłego w żaden sposób nie łączyła się z pojęciem piękna. Jakby na złość Egertowi, pomyślałam półprzytomnie. Te same jasne włosy i szaroniebieskie oczy, lecz twarz inna. Zdumiewające, że nikt dotychczas tego nie zauważył… Może ostatnie dni tak go zmieniły?
Ma okrutne usta, chociaż wydawał się samą czułością i całował tak słodko, tak mile… Tfu, do licha, to chyba z jakiejś sztuki!… Straszne, jak można wszystko zepsuć jednym fałszywym słowem…
Długie, wywinięte rzęsy po matce. Skuły ma po ojcu, lecz linie podbródka i czoła…
Złapałam się na tym, że próbuję wyobrazić sobie, jak wyglądał ten straszny Fagirra, o którym tyle mówiono. Wygląda na to, że mógł być mi teściem…
Uśmiechnęłam się. Ktoś zastukał delikatnie do drzwi, jakby w odpowiedzi.
– Czy młody pan życzy sobie obiad?
„Która godzina?”, pomyślałam w popłochu.
Luar poruszył się. Z radością zmieniłam pozycję, pozwalając jego dłoni wydostać się spod mojej głowy.
– Czy młody pan życzy sobie…
– Życzy – powiedział Luar ochryple, lecz bez cienia senności i nieoczekiwanie władczo. – Obiad dla dwojga.
Nie oglądając się na mnie, wysunął się spod prześcieradła, które zabrał ze sobą. Spoglądałam na kołyszące się ciężko nad moją głową aksamitne frędzle i wsłuchiwałam się, jak pluszcze woda w porcelanowej misie. Goście „Miedzianej Bramy” mieli zapewnione wszelkie luksusy.
– Kiedy miałem pięć lat – powiedział, skończywszy ablucje – wpadłem do kadzi z deszczówką. Gorący dzień, świeża woda, lecz wcale nie zimna…
Zamilkł.
– I co? – zapytałam, odczekawszy minutę.
Cicho brzęknęła klamerka u pasa.
– Potem się zanurzyłem i zacząłem tonąć – wymamrotał niewyraźnie.
Znowu nastąpiła przerwa. Obserwowałam przez dziurkę w zasłonie, jak wciąga buty.
– I co dalej? – znowu spytałam.
– Nic – odparł lekko zniecierpliwiony. – Jak widzisz, nie utonąłem.
Miałam wrażenie, że zamiast „jak widzisz” miał ochotę powiedzieć „niestety”. Tak samo, jak ja, ukradł złemu losowi kilka godzin. Podobnie jak mnie, trudno było mu wracać do rzeczywistości. Przez chwilę wydawało mi się, że staliśmy się jednością.
– Luarze – powiedziałam, zwracając wzrok ku aksamitnym frędzlom – ja wszystko wiem.
Nie zdziwił się. Milczał chwilę, potem odezwał się z rodzajem ulgi.
– Cóż… tym lepiej. Nie będziesz o nic pytać, prawda?
Ugryzłam się w język. Nie będę o nic pytać. Sama się dowiem.
Oczy pokojówki Dalli zrobiły się okrągłe jak spodki. Lodowatym tonem przekazałam jej żądania pana Luara. Służąca słuchała z niedowierzaniem, wreszcie stwierdziła, że musi zapytać jaśnie pani…
Wrzasnęłam na nią, jak wrzeszczałam na scenie na prostaka Trirusa. Pan Luar jest pełnoletni, nikt nie kwestionuje jego dziedzictwa, nie wspominając o tym, że potrzebne mu rzeczy należą tylko do niego.
Dalla spuściła oczy i wyniosła dla mnie kuferek. Nie spodziewałam się, że po odjeździe syna pani Toria zgromadzi w nim wszystkie niezbędne drobiazgi.
W drodze powrotnej weszłam do najlepszego i najdroższego sklepu z bronią pod krzykliwym szyldem „Niepokonany Smok”. Dwaj klienci, wystrojeni jak arystokraci, przywitali mnie takim spojrzeniem, jakby ujrzeli małpę ogoloną do gołej skóry. Kupiec za ladą spochmurniał, zamierzając mnie chyba wyrzucić.
– Od pana Luara Solla – powiedziałam niedbale i położyłam na wypolerowanych deskach niewielki kindżał w bogato zdobionej pochwie.
Arystokraci wyciągnęli szyje. Broń była tak piękna, że przykuwała nawet wzrok dyletanta. Kupiec, obejrzawszy inkrustowaną klingę i przeciąwszy w locie wyrwany włosek, zamruczał z satysfakcją.
– Cena pana Solla? – przymilnie spytał jeden z klientów.
Podałam ją. Kupiec się naburmuszył.
– Przesadzasz, spryciaro! Chcesz zrujnować uczciwego handlowca?
Wzruszyłam ramionami.
– Dobrze pan zna prawdziwą wartość tej rzeczy… Zrobiona została na zamówienie u najlepszego płatnerza w Kawarrenie, znanym ze swych wojskowych tradycji… Jeśli nie chce pan nabyć tej zabawki, to cóż…
Wyciągnęłam dłoń, jakbym chciała zabrać kindżał. Klient szepnął coś do ucha swemu towarzyszowi. Kupiec zauważył jego spojrzenie i chwycił mnie za nadgarstek.
– No dobrze, zgadzam się.
Teraz jego dłoń wyciągnęła się w stronę broni, lecz zwinnie przykryłam ją rękawem.
– Najpierw pieniądze, szanowny panie.
Przeklinając moją chciwość, kupiec skrył się na zapleczu. Poczułam na ramieniu dłoń w rękawiczce. Och, jak dobrze znałam tego rodzaju dotknięcia, porozumiewawcze i jak gdyby przypadkowe, zaczepne, demonstracyjnie zmysłowe, pewne swej bezkarności: zwykła aktoreczka, dlaczego jej nie podszczypnąć…
Читать дальше