Stajenny rzeczywiście znikł całkiem z naszych oczu, ale kto by się nim przejmował.
Ja miałam o wiele gorzej, bo zwróciłam uwagę właściciela oberży.
Niewysoki, chudy, z kolanami spiczastymi jak u pasikonika, łysawy i przebiegły oberżysta nie zwracał uwagi na uroki naszej amantki. Coraz częściej czułam na sobie natarczywe spojrzenie maleńkich, chytrych oczek. Flobaster milczał ponuro. Wiedziałam, że jesteśmy zobowiązani wobec gospodarza, który wynajął nam lokum za pół ceny i oczekuje od nas wdzięczności.
Starałam się jak najrzadziej przebywać w jego towarzystwie. Dostrzegając cienką postać w końcu korytarza, garbiłam się i zaczynałam utykać. Na próżno. Mucha przyniósł mi same złe wieści. Tamten wypytywał go, dokąd wychodzę i kiedy wracam. Dwukrotnie, rzecz niebywała, obejrzał pod rząd przedstawienia, jakie dawaliśmy na głównym dziedzińcu.
Całymi dniami błądziłam po zaśnieżonych ulicach, przepełniona najczarniejszymi myślami.
Ile dni potrzebował Luar, by dotrzeć do Kawarrenu? Według mej orientacji, powinien być już po rozmowie z ojcem… Jeśli, oczywiście, chłopak dotarł tam cały i zdrowy i jeśli rzeczywiście zastał Egerta…
Starałam się nie myśleć o innych możliwościach. Wałęsałam się ulicami, czasem wyczekiwałam u miejskiej bramy i żałowałam tylko, że nie umówiliśmy się na kolejne spotkanie. Jak Luar mnie odnajdzie? Jeśli, oczywiście, zechce mnie szukać…
Oberżysta dość szybko pojął, że go unikam. Pewnego ranka Flobaster wezwał mnie na rozmowę, mroczny jak chmura gradowa. Najwyraźniej właściciel odbył z nim długą, męską rozmowę. Zgrzytając zębami i uciekając wzrokiem, nasz szef oznajmił mi oschle, że zanim zacznę obrażać przyjaznego nam człeka, powinnam bliżej go poznać.
W izdebce czekał na mnie podarek: papierowa róża i talerz ciasteczek. Gezina oświadczyła z niewinną minką, że zjadła trochę i ma nadzieję, że nie mam do niej o to żalu.
Obróciłam w palcach sztuczny kwiatek. Szeleszczące, sztywne płatki niosły zapach różanego olejku. Gezina przymknęła powieki…
Oberżysta siedział w głębokim fotelu pośrodku głównej izby. Nawet mysz nie mogła się przemknąć niezauważona. Na szczęście wypatrzyłam w porę chudy cień przez ażurową poręcz kręconych schodów i zawróciłam do góry. Nie zwracając uwagi na docinki rozhisteryzowanej Geziny, wyszłam okienkiem na sąsiedni dach.
Czarny kot, wdychający zapachy z kuchennego komina, spojrzał na mnie jak na wariatkę. Schodząc szybko na dół jakimś cudem nie złamałam ręki ani nogi. Owinęłam się szczelnie opończą i poszłam dokąd oczy poniosą.
Nad miastem wiły się kapryśnie dymy z kominów. Zmarznięta, weszłam do pierwszego z brzegu sklepu, gdzie długo się targowałam o cenę pięknie wykonanych szczypiec do kominka. W końcu sprzedawca zgodził się na moją cenę. Westchnąwszy z rozczarowaniem, wzruszyłam ramionami i wyszłam.
Akurat wyjrzało słabo świecące słońce. Końskie kopyta dźwięcznie stukały na zamarzniętej jezdni. Para buchała z nozdrzy zwierząt. Szłam, myśląc o Flobasterze.
Wydobył mnie z zaścianka, z przytułku dla zubożałych panienek. Zrobił to bezinteresownie, nie mógł przecież już wtedy przewidywać, że kiedyś wyjdę na scenę, przynosząc mu niemałe dochody! Nigdy mnie do niczego nie zmuszał i zawsze pozwalał być sobą. Na tę jedyną, spędzoną z nim noc sama się zdecydowałam z ciekawości… Jego jednego nie omamiły moje histeryczne krzyki. Właściwie ocenił mój aktorski talent i tyle. Znał moje filozoficzne porównanie miłości do jedzenia. Widział mnie na wylot i wiedział o mnie wszystko… do chwili, kiedy w mym życiu pojawił się Luar Soll.
Nie sądziłam, by Flobaster postanowił mnie sprzedać oberżyście. Zbyt wiele nas ze sobą wiązało… A jednak nie wypadało urazić naszego dobrodzieja. Domyślałam się, że dał mu nadzieję… Ale dlaczego?!
Zwolniłam krok, czując łzy w oczach. Zamiast się wyprowadzić… Dla pieniędzy? Za te nędzne klitki? Poczułam się jednak sprzedana. Zobaczyłam na jezdni zamarzniętą kałużę pomyj. Nie podnosiłam głowy, dlatego początkowo ujrzałam tylko wysokie buty podróżne.
Potem coś mnie tknęło i podniosłam oczy. Tuż przede mną kroczył Luar Soll. Jego ogorzała twarz zdawała się beznamiętna, jakby bezustannie odbywał dalekie, pełne nadziei podróże.
– Luarze!
Obejrzał się bez zdziwienia, jakby co chwila ktoś za nim wołał. Jego brwi nieco zbiegły się nad oczami o nieobecnym spojrzeniu.
– Ach… Tantala…
Mogłabym przysiąc, że z trudem przypomniał sobie moje imię.
Nie czas był jednak na unoszenie się honorem. Z całej siły się powstrzymywałam, by go nie złapać za rękę.
– Witaj…
Skinął głową w odpowiedzi. Zdawało się, że jego umysł zajęty jest czymś innym, na przykład ważnymi rachubami.
Poszliśmy razem. Nie miał zamiaru dostosowywać do mnie swych szerokich kroków, dlatego musiałam niemal biec.
– Luarze…
Odwrócił lekko głowę i w kąciku jego ust dojrzałam coś w rodzaju uśmiechu. To straszne, lecz w głowie kołatała mi tylko jedna idea: połączyć się z nim, mieszkać we wspólnym domu i sypiać w jednym łóżku… Dlaczego nie? Odwrócił się. To jednak nie był uśmiech, po prostu wargi miał spierzchnięte, a przez to nieco krzywe.
– Luarze… ty…
Należało zapytać, czy był w Kawarrenie i czy rozmawiał z ojcem, lecz język stanął mi kołkiem. Nie wypada pytać tak nachalnie… Dobrze przecież wie, czego od niego oczekuję…
Nie wiedział. Żył w swoim świecie, oddzielony ode mnie grubą szybą. Ode mnie i tamtej nocy w wozie pod płóciennym dachem, szarpanym jesiennym wiatrem…
Zamarłam na chwilę od nagłego lęku. Czy to prawdziwy Luar? A może tylko zjawa chłopaka zabitego na trakcie? Zimne, beznamiętne widmo?
– Wybacz – powiedział wciąż tym samym, nieobecnym tonem – nic z tego.
Tak się zdumiałam, że przystanęłam na moment.
– Nic… z czego?
– Później, Tantalo.
Ruszył szybciej. Było to jednoznacznym sygnałem, abym go zostawiła. Chwilę jeszcze bezwiednie biegłam za nim, jak na smyczy, potem wreszcie się zatrzymałam i zawołałam za nim:
– „Słomiana Tarcza”! Gospoda „Słomiana Tarcza”!
Nawet się nie obejrzał.
Chwilę się wahałam, nie wiedząc, co czynić: zanieść się płaczem, oddać oberżyście, czy zrobić coś jeszcze głupszego. Plecy Luara niknęły w oddali. Zacisnęłam zęby i postanowiłam odłożyć histerię na później.
To jasne, że nie wałęsał się bezsensownie, tylko szedł gdzieś w konkretnym celu. Miał dwa razy dłuższe nogi niż ja, miałam jednak w sobie upór, o jakim jemu się nawet nie śniło.
Poszłam za nim. Nie czułam zimna. Plecy miałam mokre od potu, policzki płonęły, usta wydychały równomiernie obłoczki pary. Ktoś niezorientowany mógłby pomyśleć, że biegnie ulicą dyszący ogniem smok, zamieniony dla niepoznaki w dziewczynę. Nie spuszczając z oczu Luara, powinnam była jednak patrzeć pod nogi, aby się nie pośliznąć na zamarzniętych nieczystościach. Luar podszedł do głównej bramy, zszedł z drogi i ruszył wzdłuż murów.
Nigdy wcześniej tutaj nie byłam. Ścieżka była wąska, lecz dobrze wydeptana. Wkrótce ujrzałam przed sobą żelazny płot i zrozumiałam, że zbliżamy się do cmentarza.
Luar stanął, rozglądając się. Ukryłam się szybko za załomem muru. Sądzę, że i tak by mnie zresztą nie zauważył.
Z małej, krzywej chatki wyszedł stróż. Już z daleka Luar zadzwonił nań mieszkiem z monetami, czym sprawił, że oblicze staruszka zaraz się rozjaśniło.
Читать дальше