Rodzic spoglądał nań takim samym spojrzeniem, jakie przeraziło młodzika u matki: badawczym, przewiercającym na wskroś, tak że miał ochotę zakryć dłońmi twarz.
Cofnął się, niemal przewracając sługę z półmiskiem. Sala zakołysała się w jego oczach i w tym momencie ktoś mocno chwycił go za ramię.
– Co z tobą?
Zaszeleściła odsuwana kotara. Zapachniało ciepłym, domowym zaduchem, jak ze starego kufra. Luar zobaczył wąskie marmurowe schodki z miedzianymi poręczami, potem szczeliny w deskach podłogi, wreszcie miękki jak trawa, wzorzysty dywan.
Za jego plecami zamknęły się bezszelestnie drzwi. Szum uczty oddalił się, jak huk morskiego przyboju w uszach topielca, który spoczął właśnie na dnie.
Luar uniósł głowę. Na ścianach pyszniły się groźne dziki bojowe, wyszyte na starych gobelinach. Z portretu w masywnej ramie spoglądały dwa nieznajome oblicza, kobiety i chłopczyka.
Ojciec stał za nim. Luar widział jego nieruchomy cień na dywanie, który nagle zniknął, gdy rodzic odstawił świecznik.
Szyby w oknach dzwoniły żałośnie pod uderzeniami mroźnego wiatru. Luar przypomniał sobie swą szaloną jazdę: lodowaty wiatr prosto w twarz, przydrożne gospody… I oto dotarł do celu.
Zapewne powinien się odwrócić, stał jednak ze spuszczoną głową, mając wciąż przed oczami kolejne etapy drogi, kępy uschłej trawy, nagie drzewa i pola, powtarzające się monotonnie, jakby namalowane na ściankach kręcącego się bębna…
– Jak matka? – usłyszał za plecami.
Luar miał ochotę krzyczeć. Zamiast tego podszedł do miękkiego fotela i przysiadł na brzeżku.
– Zdrowa?
Luar siedział, obserwując ślady swych zabłoconych butów na drogim dywanie. Dopiero teraz poczuł, że bolą go plecy, pali ogorzała twarz, sztywnieją spieczone wargi. Wciąż miał przed oczami przebytą drogę.
– Synku…
W głosie ojca pojawiło się coś takiego, że wyrwało chłopca z bolesnego otępienia. Podniósł głowę.
Rodzic stał pośrodku pokoju, pocierając bezmyślnie dłonie. Luar pomyślał, że chciałby zetrzeć ślad dotknięcia do jego ramienia.
– Synku… – powtórzył ojciec głucho.
Twarz Luara wykrzywił ponury uśmiech.
– Zdrowa – oznajmił. – Ona…
Nagle zobaczył sam siebie jakby z boku, chłodnym okiem. Przygarbiony chłopak na brzeżku fotela. Z takim samym chłodem słuchał słów zlatujących ze spękanych warg. Ojciec milczał. Jego oczy stawały się coraz większe w pobladłym, kościstym obliczu, aż w końcu chłopak ujrzał w nich swoje odbicie. Wtedy przestał mówić.
Rodzic wyprostował się. Przeszedł się po pokoju, zataczając jak pijany, zatrzymał przy stole, przechylił głowę na ramię i wraził czubek palca w płomień świecy.
– Toria – szepnął – Toria…
Płomień oblizał jego palec z dwóch stron, żeby się ponownie połączyć i wystrzelić do sufitu.
– Toria.
Płomyk odbijał się w oczach Egerta nieruchomą, czerwoną plamką.
– Tato – powiedział również szeptem Luar.
– Przebacz jej.
Ojciec nakrył dłonią płomień i zgasił świecę.
– Przebaczyłeś?
Luar milczał zdziwiony. Nie przyszło mu do głowy, że mógłby komuś przebaczać.
– Ona… To moja wina… Jej…
Tarł dłoń, rozmazując ciemną plamę.
– Jest jej jeszcze ciężej niż mnie… choć trudno to sobie wyobrazić…
– A co ze mną? – zapytał Luar.
Z sali bankietowej doleciała biesiadna pieśń, śpiewana nieskładnie, lecz gromko.
– Wybacz nam – wykrztusił w końcu ojciec.
Luar patrzył na jego szerokie plecy. Sponad ramienia wyglądał kędzierzawy chłopczyk z portretu.
– Wybacz. Ona nie jest w stanie… znieść twego widoku. Z każdym dniem… stajesz się coraz bardziej podobny do ojca.
Biesiadna pieśń zatonęła w rykach śmiechu. Za oknem rozległ się dźwięk rogu, drugi odpowiedział z oddali. Były to sygnały objeżdżającego ulice patrolu.
Chłopczyk z obrazu uśmiechał się wesoło i nieco figlarnie.
– Do kogo? – spytał cicho młodzieniec.
Egert syknął przez zęby i odwrócił się. Ich spojrzenia spotkały się. Luar pierwszy uciekł wzrokiem.
– Swego ojca… Do Fagirry, mnicha Zakonu Łaszą, który… torturował twoją matkę.
Gdzieś w dole ciężko trzasnęły drzwi. Goście się rozjeżdżali, nie doczekawszy gospodarza, lecz najwidoczniej się tym nie przejmując. Czyjś koń zarżał, ktoś obrugał lokaja, znowu śmiech i pijackie przechwałki…
Luar obserwował, jak rozprostowują się włókna dywanu w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stał Egert Soll. Od razu wszystko zrozumiał i uwierzył. Miał w pamięci szalone oczy matki, swoją pijaną noc i beznadziejną pogoń za nikłą nadzieją.
Włókna prostowały się jak przydeptana trawa. Jak na zielonej łące, gdzie fruwają ważki, po łodygach wędrują w górę i w dół czerwono-czarne żuki, gdzie tak miło leżeć na plecach z rozpostartymi ramionami, patrząc na obłoki…
Leżał na plecach z rozpostartymi ramionami, obok zaś, za ścianą trawy, bawili się jego rodzice. Zielone miotełki ścieliły się ku ziemi, aby potem się powoli rozprostować.
Czarne włosy matki splatały się z łodygami, długimi, ostrymi liśćmi, złotymi plamami kwiatów. Ojciec śmiał się, chwytając jej nadgarstki, przewracał w trawę, sam padając na ziemię i mieszając z łodygami swe jasne włosy, takie same, jak u Luara…
Uśmiechnięty beztrosko chłopiec patrzył, jak tuż przed jego twarzą wirują, niczym na niewidzialnych nitkach dwa czerwono-czarne motyle o atłasowych skrzydłach.
Ojciec i matka tańczyli w gęstym, niemal namacalnym obłoku. Małemu Luarowi zdawało się, że ta chmurka ma zapach pyłków kwiatowych. Leżał, spoglądając w błękit nieba, przyozdobiony zgiętą trawą i żółto-zieloną gąsienicą na jej czubku. Wydawało mu się, że robaczek jest broszką na niebieskiej sukni.
Później przez gęstwę trawy przebiło się dwoje rąk: jedna z nich cienka, biała z cienkimi nitkami żył, a druga twarda, silna, ogorzała. Pierwsza spoczęła na czole chłopca, druga żartobliwie zburzyła mu włosy.
Rodzice trzymali w ustach źdźbła trawy. Luar bez namysłu także zerwał trawkę i wsunął sobie do ust…
Jasna chmurka przykryła go także, jak prześcieradło.
Leżeli w trawie. Ramię matki było poduszką dla Luara, łożem plecy ojca.
Nieustanny śpiew świerszczy i jakiś zabłąkany prosiak na skraju polany…
I niebo…
Uniósł powieki. Zamiast obłoków ujrzał wysoki, spadzisty sufit. Majaczyły na nim cienie jego i ojca.
Ojca? Tamten świat skończył się, odszedł dziś bezpowrotnie. Luar nie chciał skończyć się razem z nim. Znów spojrzał na siebie z boku. I pomyślał, że najlepiej jednak byłoby teraz umrzeć. Paść twarzą na dywan… Zaraz jednak chłodny rozsądek podpowiedział mu, że nie umrze. Od tego się nie umiera.
– Jak się dowiedziałeś? – usłyszał swój obcy, martwy głos.
Rozmówca nie odpowiadał. Właściwie, pomyślał trzeźwo Luar, jak się powinienem teraz do niego zwracać? Po prostu: Egercie? Czy: panie Egercie?
– Jestem podobny do… niego? Tak?
– Wybacz mi – odparł głucho ten, który dotychczas był mu ojcem – lecz nie mogę na ciebie patrzeć, mój mały. Nie mogę… Dzionku.
Gdy nadeszły mrozy, przenieśliśmy się do gospody, do izdebek na poddaszu, gdzie za okienkiem skrzypiała chorągiewka od wiatru na dachu sąsiedniego domostwa, trzeszczały rozeschnięte deski podłogi i słychać było głośne kłótnie kucharki z pokojówką. Miejscowy stajenny zaraz pierwszego wieczoru sięgnął Gezinie pod spódnicę. Flobaster wyprowadził go na tylny dziedziniec. Obecny przy tym Mucha oznajmił z zadowoloną miną, że tamten „na długo to zapamięta”.
Читать дальше