Ucieszyli się na widok Luara i zaprosili do siebie. Słońce zaszło za horyzontem i od razu zrobiło się nieznośnie zimno, ale rozgrzana winem kompania nie narzekała i ruszyła w ślad za chudym przewodnikiem. Luar jechał z boku. Bardzo spodobał mu się pomysł ze skrótem. Im krócej, tym lepiej.
Wkrótce las zamienił się w rzadki zagajnik. Przewodnik uniósł triumfalnie dłoń. Cała grupa wyjechała na brzeg dosyć szerokiej rzeki. Lód połyskiwał na niej matowo pod szarym, ciemniejącym niebem. Mostu nie było.
Wędrowcy zbili się w grupkę. Przewodnik wyjaśniał mętnie, że w ten sposób zaoszczędzili połowę drogi. Most jest godzinę drogi stąd… Jeźdźcy spieszyli się jednak, toteż przymusili konie, ciągnąc je za uzdy ku rzece. W tym momencie wybuchła awantura.
Lód był mocny przy brzegu, lecz dosyć kruchy pośrodku nurtu. Największy śmiałek zbliżył się do tego miejsca i oświadczył tonem autorytetu, że szczupły wesołek jest durniem i bydlakiem, ponieważ w tym miejscu warstwa lodu nie utrzyma nie tylko jeźdźca, ale nawet pieszego. Będą musieli iść brzegiem do mostu i zamiast smacznej kolacji w mieście, doczekają się prędzej, że sami staną się ucztą dla wilków. Robi się coraz ciemniej… Wspaniały skrót!
Zaczęli na siebie wrzeszczeć, potem się pobili. Zapomnieli o Luarze. Nie schodząc z siodła, wpatrywał się tępo w ciemną linię przeciwległego brzegu. Wydawało mu się, że rozpoznaje to miejsce. Nieco dalej powinien być pagórek, z którego widać już wieże Kawarrenu…
Znowu ogarnęło go rozdrażnienie, jak wtedy w tawernie. Stają mu na drodze jacyś głupi ludzie i wstęga zamarzniętej wody…
A ojciec jest na wyciągnięcie ręki.
– Hej, chłopcze!
Koń nie chciał wejść na lód, lecz w końcu usłuchał swego pana. Zadźwięczały ślizgające się podkowy. Klacz zarżała dziko, na brzegu ktoś wrzasnął. Przeciwny brzeg przybliżał się coraz bardziej.
W dole coś zatrzeszczało. Luar nie zwracał uwagi na pogłębiające się pęknięcia, lecz wciąż poganiał klacz, pojmując, że tylko szybkość może ich uratować. W końcu trzask lodu ustąpił miejsca szelestowi tratowanych gałązek. Chłopak wolał się nie oglądać na taflę spękaną jak zwierciadło.
Pół godziny później ujrzał Kawarren.
Ktoś cichutko poskrobał drzwi.
– Jaśnie pani…
Z trudem oderwała policzek od blatu biurka. Ostatnio często morzył ją niespodziewany sen, czasem w najmniej odpowiedniej chwili. Właśnie śnił się jej ubłocony pies z resztkami obroży na szyi. Chciała chwycić za obróżkę, lecz ta pękła w dłoni…
W szczelinę półotwartych drzwi zajrzała bystro pokojówka Dalla.
– Jaśnie pani… On… wyjechał…
Egert wyjechał, pomyślała Toria. Dawno temu. Jaka szkoda.
– Panicz Luar…
Toria zadrżała. Otrząsnęła się z resztek snu. Potrząsając głową, usiłowała sobie przypomnieć: czy nie zakazywała wymieniać przy sobie tego imienia? A może tylko miała taki zamiar?
– Zabrał konia ze stajni i pieniądze ze szkatuły… Ubranie podróżne… Pojechał do Kawarrenu, jaśnie pani.
Kawarren. Wczesna wiosna. Młody Egert, beztroski i bystry jak strumyk… Naprawdę był kiedyś taki? Jej Egert?
– Chce rozmówić się z ojcem.
Toria poczuła nową falę bólu. Rozmówić się z ojcem… Twarz Fagirry. Okopcone palenisko. Dotknięcie zimnych dłoni… Naprawdę tak było? A może tylko się jej zdawało…
– Jego ojciec… – zaczęła ochryple.
Chciała powiedzieć, że ojca Luara wiele lat temu pochowano z kleszczami wbitymi w pierś pod cmentarnym płotem… Potem uznała, że nie należy nadwyrężać gardła i mówić wszystkiego głośno.
– Dobrze – ucięła beznamiętnie.
Dalla dygnęła i zamknęła drzwi.
Początkowo nie chciano go wpuścić za mury miasta. Dopiero gdy oznajmił, kim jest, po krótkiej naradzie zdecydowano otworzyć bramę. Dwaj strażnicy przywitali Luara z szacunkiem, w końcu Kawarren był gniazdem sławnego rodu, a młodzik jego potomkiem.
Młody potomek niezbyt dobrze pamiętał, jak w plątaninie ulic odnaleźć dom dziadka. Miasto pogrążone było w ciemnościach, rozproszonych tylko gdzieniegdzie mętnym światłem, sączącym się z wąskich okienek, nielicznych latarni i pochodni w dłoniach patrolu…
Odprowadzili Luara do samego wejścia. Wielkie domostwo Sollów jaśniało światłami niczym tort urodzinowy.
Luar długo stał na ulicy, obok zaś przestępowała z nogi na nogę zmęczona klacz. Nieliczni przechodnie spoglądali ze zdziwieniem na stojącego nieruchomo w ciemności człowieka i chrapiącą kobyłkę. Próbował przywołać obraz wymyślony przez Tantale, którym skłoniła go do podróży: ojciec siedzi za stołem z głową wspartą na ręce i czeka, aż stanie w progu…
Z domu dobiegał na ulicę wielogłosy harmider. Rozświetlone okna i obce głosy nie miały nic wspólnego z wyidealizowanym obrazkiem. Luar po raz pierwszy pomyślał ze strachem, że może nie ma tu wcale jego ojca, a w środku bawią się jacyś nieznajomi goście i nikt nie wie, gdzie się podział gospodarz, nie wiadomo nawet, czy jeszcze żyje…
Miał ochotę się rozpłakać, lecz oczy pozostały suche, chociaż w mroku nie miał przed kim się wstydzić. Z trudem powłócząc nogami ruszył do przodu, pchnął bramę i wszedł do środka.
Nad głównym wejściem powiewała ciemna płachta rodowego proporca. Z przybudówki wyskoczył jakiś sługa, chyba stajenny. Luar nie musiał niczego wyjaśniać. Wykończonego rumaka odprowadzono do stajni, zapewniając, że „pan Soll oczekuje, wszyscy się już zjechali”. Lokaj otworzył drzwi. Luar wszedł do ciepłego wnętrza, pełnego znajomych zapachów z dzieciństwa i rozwieszonych wszędzie mokrych płaszczy.
Służący pomógł mu zdjąć wierzchnie okrycie. Na jego dobrodusznym obliczu jawiły się na przemian lęk i zmieszanie. Luar zobaczył siebie w wielkim lustrze: osmagana wiatrem twarz, czarne, spieczone wargi, oczy płonące gorączkowo. Od razu zrozumiał niepokój służącego.
Płomienie świec rozpraszały półmrok. Luar wszedł po schodach, pamiętających pierwsze kroki jego ojca i pogrzeb dziadka. W uszach narastał nieskładny, pijacki gwar. Chłopak miał ochotę się cofnąć, szedł jednak dalej za lokajem, wyobrażając sobie, że jest figurką z zegarowej pozytywki, postępującą w ślad za poprzednią i dlatego nie może się wycofać…
Znalazł się w wielkiej sali bankietowej. Ze ścian spoglądały dumnie twarze przodków. W dwóch kominkach buzował ogień. Zaraz od wejścia ciągnął się niesamowicie długi stół, wokół którego tłoczyła się masa wytrzeszczonych oczu, rękojeści szpad, zatłuszczonych warg, błyszczących epoletów, byczych karków, gestykulujących rąk, mundurów. Kilkudziesięciu hałaśliwych nieznajomych. Towarzystwo piło i śmiało się, przechwalało się i kłóciło. W odległym krańcu stołu, niemal na granicy widzenia, zasiadał gospodarz, nieruchomy jak kukła i zapatrzony w obrus.
Stół oświecały liczne świece, których płomienie trzepotały w takt śmiechów i wrzasków. Niebiosa, pomyślał skonfundowany Luar. Po co to wszystko? Gdzie jestem? I co tutaj robię?
Do uszu napływały nieskładne wołania:
– Gadaj zdrów! Moje wieprze są jak grom z jasnego nieba… rozbiją w puch twoje prosiaki…
– Nie ma co spekulować… Pożyjemy, zobaczymy…
– I nagle wytoczył beczkę prochu…
– Chwała pułku, duma pułku, honor pułku…
W tej chwili ojciec drgnął i uniósł głowę.
Zachybotały się płomienie świec.
Patrzyli sobie w oczy przez stół, ponad głowami perorujących. Wszystkie nadzieje Luara ożyły na chwilę, aby zaraz bezpowrotnie zniknąć. Jeszcze łowił spojrzenie obcego człowieka siedzącego u szczytu stołu, lecz twarz jego ojca pozostała trupio zimna w rozmigotanych światełkach. Chłopak cofnął się, jak przed uderzeniem mroźnego wichru.
Читать дальше