Spoglądałam ze smutkiem na jego oddalającą się postać.
Nad ranem Toria zapragnęła umrzeć.
Podobne pragnienie nawiedzało ją już nie po raz pierwszy, za każdym razem niewyraźne, smutne i histeryczne. Obecnie myśl o śmierci objawiła się jasno, otwarcie i bez upiększeń. Wspaniała, poważna myśl. Toria usiadła na zmiętej podczas snu pościeli i uśmiechnęła się szeroko, spokojnie.
W schowku biurka znajdowała się szkatułka z ziołami. Pękaty flakon z ciemnego szkła spoczywał na wacie pośród rozrzuconych pigułek, których właścicielka dawno zapomniała, na co przepisał je znakomity lekarz uniwersytecki. Mikstura we flakonie likwidowała ból zębów. Rzadka i cenna, rzeczywiście okazała się skuteczna. Całkiem niedawno Toria wyzwoliła od tego rodzaju cierpień łakomą pokojówkę. Aptekarz, który sporządził miksturę, znał się dobrze na ziołach. Wręczając Torii flakonik, dziesięć razy powtarzał, że nie wolno użyć więcej niż pięć kropli! Gdyby nastąpiła omyłka, należało odmierzyć dawkę od nowa. Niech przepadnie nawet część lekarstwa, niż miałoby się okazać, że wydał komuś truciznę…
Toria uśmiechnęła się blado. Aptekarz bał się przede wszystkim posądzenia o sprzedawanie trucizny, miejmy zatem nadzieję, że nikt nie skojarzy go z niespodziewaną śmiercią pani Soll.
Wydobyła flakonik. W ciemnym szkle ciężko bełtała się gęsta, lepka ciecz. Niebiosa, jest więcej niż połowa…
Ciemna woda na dnie stawu. Muliste dno. Malutkie, bose nóżki wzbijają cienkie strugi burego mułu. Ciepła breja przelewa się między różowymi paluszkami, ochlapuje nogi do kolan. Słoneczne błyski na powierzchni i mokry skraj dziecięcej koszulki… Dno jest pełne węzłowatych korzeni. Tak łatwo się skaleczyć i zmącić i tak już mętną wodę dziewczęcą krwią…
Drgnęła. Przeciągnęła dłonią po czole, by powstrzymać wspomnienia i nieco oprzytomniała. Co za bzdury. Nie ma żadnego stawu. To było latem, gdy roześmiany Egert…
Nie ma stawu. Jest Alana, o której nie pomyślała w ciągu ostatnich dni. Jej córeczka…
Ubrała się po cichu z przyzwyczajenia, chociaż nie było kogo budzić. Wzięła świecę i weszła w półmrok pogrążonego we śnie domu.
Niania chrapała w pierwszym pokoju. Toria ogarnęła wzrokiem wzdymającą się równomiernie kołdrę, potem, stąpając bezszelestnie, uniosła ciężką zasłonę i weszła do ciepłego pokoju dziecinnego. Łóżeczko stało pod szarzejącym już oknem. Zakrywszy dłonią płomień świecy, Toria patrzyła na spoczywającą na poduszce ciemnowłosą głowę wraz z leżącą obok główką porcelanowej lalki z szeroko otwartymi oczami.
W sypialni pozostała jeszcze ponad połowa flakonu… Niech przeklęta będzie jej słabość.
Westchnęła głęboko, ze szlochem. Alana wzdrygnęła się i jeszcze na wpół senna, uniosła się na łokciu. Otworzyła usteczka, gotowa zapłakać. Wytrzeszczyła zdumione oczy.
– Mama?!
Toria przysiadła na łóżeczku, przygryzając wargę. Chwyciła córkę w objęcia, przycisnęła do piersi ze wszystkich sił, wdychając jej zapach, woń włosów, koszulki i dziecięcej skóry. Czuła na wargach łaskotanie rzęs i szczoteczki brwi. Lalka spadła na podłogę. Alana jęknęła cicho. Toria odsunęła się i zobaczyła wystraszone oczy, pełne łez.
– Mamusiu… Kiedy wrócą… tata i Luar?
W drzwiach stanęła piastunka. Skraj jej koszuli niemal dotykał podłogi.
Gezina pokłóciła się z Flobasterem. Stwierdził, nie bez przyczyny, że jej nowa znajomość, zamieniona w namiętny romans, przeszkadza w pracy. Rzeczywiście, ostatnio pojawiała się tuż przed spektaklem i znikała zaraz po przedstawieniu. Nie podobało się to naszemu szefowi, zagniewanemu, że utracił cząstkę swej władzy. Mnie również się to nie podobało, bo kto lubi wykonywać cudzą robotę i nosić kostiumy za dwie?
Kłótnia była głośna. Gezina, ośmielona najwyraźniej przez swego bogatego wielbiciela, nie wahała się zagrozić, że całkiem porzuci zespół, wyjdzie za mąż i plunie na to wszystko. Flobaster zaniemówił wobec takiej bezczelności, po chwili jednak stał się słodszy od cukrowej waty i miodowym tonem poprosił dziewczynę, by zaraz się wynosiła. Boska blondynka ceniła się wysoko, zepsuta powodzeniem, toteż łatwość, z jaką Flobaster zdecydował się z nią rozstać, wywołała pewien szok. Pogróżki zamieniły się w szloch, potem histeryczny płacz. Flobaster obserwował to bezdusznie, bez cienia współczucia, bezwzględnie przywołując ją do porządku. Dla dobra sztuki, oczywiście.
Przygaszona heroina rzetelnie odegrała spektakl, pomogła mi zmienić kostium, a wieczorem, przewracając oczami, zwróciła się do Flobastera z uniżoną prośbą: tylko tę jedną noc… ostatni raz…
Szef odczekał stosownie długą chwilę. Prawdziwy mistrz pauzowania, dręczyciel serc publiczności! W końcu pozwolił.
Znowu do rana byłam jedyną panią naszego wozu. Być może dlatego późnym wieczorem czuwaliśmy już tylko ja i Luar. Płócienne wejście było starannie zasznurowane, by chronić nas przed powiewami lodowatego wiatru, zapowiadającego nadejście zimy. Płonęła jedna świeczka, stojąca na pudełku do charakteryzacji.
Przez pierwszą połowę naszej długiej i jałowej rozmowy, ponury młodzieniec wypytywał nerwowo, co też wyprawiał poprzedniego wieczora. Z miłym uśmiechem usiłowałam go odwieść od tego bezpłodnego samobiczowania. Ale z tępym, samobójczym uporem powracał do bolesnych pytań. Na koniec spytał z niepewnym uśmieszkiem:
– A może się rozpłakałem?
To przypuszczenie zmusiło mnie najpierw do zaprzeczenia, a potem oburzyło. Łzy? Panicz Luar najwidoczniej wciąż nie przyszedł do siebie, inaczej skąd wzięłoby się takie dziwne pytanie? Nie było żadnych łez, przecież nie mogło być… Ostrożnie starał się wybadać, czy kłamię. W końcu uwierzył i odpuścił z ciężkim westchnieniem.
Jego szaroniebieskie oczy wydawały się ciemne w świetle płomyka jedynej świeczki. Suche, zbolałe oczy. Wychudła twarz nie tyle zmężniała, lecz wydawała się ściągnięta, naprężona i skoncentrowana jakby na ważnej odpowiedzi… Zapomniał jednak pytania… Dłonie z ogryzionymi paznokciami spoczywały na kolanach. Na grzbiecie prawej widniał półokrągły siniak, ślad zaciśniętych zębów. Intuicyjnie wyczuwając moje spojrzenie, schował prawicę.
Wysłuchał mnie uważnie. Pomilczał, patrząc w płomyk świecy. Oblizał suche wargi.
– Tak, ja… myślałem o tym… ale czy dam radę?
Naprawdę się oburzyłam. Co to znaczy: czy dam radę? Nie porozmawiał przecież z rodzonym ojcem, niczego nie wyjaśnił, a skoro pani Soll nie czuje się dobrze, tym bardziej trzeba się spotkać z nim i…
Spuścił głowę w trakcie mojej namiętnej tyrady i smutno potrząsnął gęstwą splątanych włosów. Pani Toria… Wydaje mu się, że jest całkiem zdrowa. Nie ma co mówić o… rozstroju nerwowym… Oczywiście, łatwiej uznać, że tak jest, ale…
Znowu pokręcił głową. Na zewnątrz wył wicher, płomień świecy się zakołysał.
– Nawet nie wiem, gdzie teraz jest – powiedział bezradnie.
Miałam ochotę przymknąć powieki, lecz się opanowałam. Pan Egert jest oczywiście w Kawarrenie, swym rodowym gnieździe. Gdzie indziej miałby być?
Twarz mu się rozjaśniła. Kąciki ust uniosły się nieco. W jego obecnym stanie ducha mogło to oznaczać uśmiech.
– Więc myśli pani, że…
Zdumiewający chłopak. Wypłakawszy się na mej piersi (sza! Nie było żadnych łez!), ciągle mówił do mnie per „pani”.
Pokiwałam energicznie głową. Luar powinien pojechać do Kawarrenu i porozmawiać szczerze z rodzicem. Im szybciej, tym lepiej.
Читать дальше