Zamilkł i już innym głosem powiedział:
– Park, przebiśnieg zrozumiał. Ulewny deszcz na namiar, grad na kwadrat 17 ER. Odliczanie dziesięć sekund, czas dotarcia szesnaście… Szczelność uderzenia w promieniu pięćdziesięciu pięciu tysięcy metrów maksymalna. Sześć… pięć… cztery… trzy… dwa… jeden… zero. Deszcz poszedł, zrozumiałem. Żegnaj, Ron!
Mike odrzucił radiostację, jak wyrzuca się miotacz ognia, w którym skończył się ładunek i którego już nigdy nie da się uruchomić.
– Smo, otwórz usta, żeby ci bębenki nie popękały… I skul się, żeby nie drasnęło. Niech nam Bóg pomoże!
W irracjonalnym przerażeniu złapałem śliski, gładki materiał kombinezonu Mike’a. Poczułem, że i on przytula się do mnie. Obaj baliśmy się tak samo na tej szarej ziemi pod szarym niebem…
Z nieba napłynął narastający huk. Czyżby klasztorne miotacze min? Nie, one brzmią inaczej…
W szarych chmurach pojawił się rozbłysk, potem drugi, trzeci… Błyski dziurawiły chmury niczym gwiazdy i szybko spadały na ziemię. Zacząłem krzyczeć, ale nie usłyszałem własnego krzyku.
Setki, tysiące świecących punktów leciało pod chmurami, spadało na nas. Gigantyczny ognisty krąg… Nie, raczej pierścień. A w tym pierścieniu otwór – maleńki krążek szarego nieba tuż nad naszymi głowami.
Zdążyłem jeszcze dostrzec pod każdym ognikiem cień i połyskliwy obłok spadł na ziemię. Zakołysało nami, jakby waliły się góry, wokół wzniosły się ogniste, purpurowe ściany. Wydawało się, że płonie nawet powietrze. Fale ciemnego płomienia przesunęły się nad wzgórzem i ciężkie uderzenie od wybuchu kasetowych głowic bojowych zanurzyło mnie w mroku nieświadomości, przesunęło się po ciele jak rozpalona powietrzna prasa…
Ból w ramieniu zmusił mnie do otwarcia oczu. Mike ciągnął mnie za ręce po śliskim, gorącym popiele, a każdy ruch sprawiał ból. Jego twarz wyglądała jak maska z sadzy i krwi, tylko oczy pozostały żywe. Na szyi Mike’a kołysały się dwa automaty, mój AK i jego luger. Chciałem mu powiedzieć, że mój automat może już wyrzucić, ale nie miałem sił.
Wtedy spojrzałem w górę.
Rozerwane, poszarpane chmury rozpraszały się powoli, jak przezroczysta mgiełka. Na twarzy osiadała wilgoć, a za rzednącymi chmurami pojawiło się niebo – ciemnoniebieskie, aż granatowe, wieczorne. A nad horyzontem, na samej krawędzi prześwitu w chmurach złocił się oślepiający brzeżek słońca. Jego światło dotknęło poparzonej skóry, spiąłem się, ale ból nie przyszedł. W powietrzu wypełnionym parującą wilgocią płonęła jasna tęcza, jakby namalowana śmiałymi pociągnięciami pędzla; ciągnęła się od martwej, wypalonej pustyni aż do gór. Góry stały spokojne i niewzruszone, tylko śnieg na szczytach połyskiwał niebieskawym chłodem.
– Mike, niebo – wykrztusiłem.
Czułem, że niedługo prześwit zniknie. Mike musi popatrzeć, przecież nigdy nie widział nieba.
Nie usłyszałem swoich słów, Mike pewnie też ich nie słyszał.
W uszach miałem nieprzerwany huk. Krzywiąc się z wysiłku, chłopiec nachylił się do mnie i widząc mój błagalny wzrok, spojrzał w górę. I upadł na czarny popiół obok mnie.
Leżeliśmy pod błękitnym niebem, jakiego nie było nad ziemią od dwudziestu lat. Wysoko, wysoko, nad przeklętą szarą zasłoną, ponad pyłem i sadzą płynęły białe kłaczki obłoków – prawdziwych, dawnych obłoków.
Patrzyłem na ich różowe, podbarwione słońcem brzegi i myślałem o tym, że wyobrażając sobie niebo, zawsze widziałem je bez obłoków. Po prostu zapomniałem o ich istnieniu, wydawało mi się, że na niebie, które się kiedyś pojawi, nie będzie nic prócz błękitu.
A potem straciłem przytomność.
Ciemność niosła mnie jak łagodna, ciepła morska fala.
Nie chciałem się z niej wynurzać. Bolała mnie twarz i ręce, ale ból wydawał się przygłuszony. Gdy próbowałem coś sobie przypomnieć, z pamięci wyłaniała się ściana ognia i cofałem się w obawie przed własnymi wspomnieniami. Świat ciemności był łagodny i spokojny, umysł otulała zasłona gorączki. Za tą kotarą przyczaił się ból, czułem to i nie chciałem się budzić. Ale z zewnątrz, ze słodkiej mgły, z rozpalonego świata, w którym było cierpienie, ruch i oślepiająca jasność, wołał mnie jakiś głos.
Minęły całe wieki, nim zdołałem zrozumieć słowa.
– Jack… Jackie… Obudź się…
Wołali mnie. Co się stało? Dlaczego jestem tutaj, w ciemności?
Przecież pamiętam gorące światło. Światło… Wagon zalany światłem. Twarz miss Chais, naszej nauczycielki, biała twarz, każda zmarszczka widoczna tak wyraźnie, jakby wykuto ją w metalu. Wagon szarpie, spadam… a nade mną krzyk i światło, i palący żar, i nieznośny strach. Chcę krzyczeć i nie mogę…
– Jackie…
Była katastrofa, to pewne. Pociąg się wykoleił… albo terroryści podłożyli bombę w wagonie. Zawsze starają się podłożyć bombę tam, gdzie jest dużo dzieci, a w wagonie jechały dwie klasy – nasza i ta, do której chodził Rockwell.
Skąd znam jego imię? Przecież ze sobą nie rozmawialiśmy…
Nie, to wszystko brednie, jestem ranny i leżę w szpitalu. Ale przecież słyszę, że ktoś mnie woła. To znaczy, że wszystko dobrze…
– Ocknij się, Jackie…
To tata. A więc przyleciał z Europy… A przecież mają tam teraz dużo pracy. Ostatni reportaż taty – miss Chais czytała go nam w hotelu, gdy przyjechaliśmy na nocleg – donosił, że dzieje się coś niezwykłego. Nasz prezydent dogadał się z rosyjskim, żeby zniszczyć ostatnie rakiety atomowe. Miss Chais powiedziała, że wielu osobom się to nie spodoba…
– Słyszysz mnie, Jack?
– Tak…
Teraz słowa przychodzą z łatwością, najtrudniej wymówić pierwsze.
– Słyszę. Na razie sobie polezę, nie będę otwierał oczu, dobrze?
Cisza. Może powinienem otworzyć oczy?
– Oczywiście. Dojdź do siebie.
– Już doszedłem.
W głowie wirują jakieś obrazy, realne i fantastyczne.
– Miałem taki ciekawy sen… Tylko trochę straszny. Będziesz zły, znowu powiesz, że naoglądałem się filmów na kablówce, a to nieprawda. Przyśniło mi się, że była wojna jądrowa. A przecież wojny nie będzie, prezydenci się dogadali, prawda? Wojny nigdy nie będzie… a mnie się śniło, że na niebie są wieczne chmury i w ogóle nie widać słońca. Wszystko porosło lasem, rudym lasem, drzewa wyglądały jak oblane wrzątkiem. I jeszcze pająki… wielkie, ohydne. A ja biegałem po tym lesie z automatem… Zabawne, automat był rosyjski. Są tam bardzo poszukiwane… to znaczy były, bo to przecież sen… Sen minął, prawda?
Cisza, jakby w ogóle nikogo nie było.
– Mów coś, bo sen wraca i wtedy się boję… Nie milcz!
– Nie milczę.
– Wiesz, strasznie mi wstyd. Przecież chciałeś, żebym był odważny. Ty nigdy nie tchórzyłeś, nawet w Iranie… I w tamtej republice, w której jest wojna. A ja okazałem się takim tchórzem. Zabijałem z tchórzostwa. Tak paskudnie wyszło. Błędne koło, jak taśma na cekaemie. To ty opowiadałeś mi o cekaemie? Tak? No, powiedz coś! Ty?
– Nie pamiętam.
– Przecież o nim nie wiedziałem… Wymyśliłem to, tak? No, powiedz coś, tato! Otworzę oczy! Powiedz! Boję się. Boję się, że otworzę oczy i okaże się, że to nie był sen! I nikogo nie będzie obok mnie, tylko Mike, a on mnie nienawidzi. A ja nie mogę go zrozumieć… Powiedz coś! Boję się! No, powiedz, że to był sen, sen, sen!
Krzyczałem, słysząc własny głos – dorosły, męski głos, znacznie mocniejszy niż ten, który brałem za głos ojca. Mike siedział przede mną, zaciskając palce na swojej szyi, jakby chciał się udusić.
Читать дальше