– Tam jest wąwóz. Lepiej iść tamtędy, mniejsze ryzyko.
– Duży ten klasztor?
– Ze trzystu mnichów.
– Jasne.
Ale nic nie było jasne. A przede wszystkim nie wiedziałem, czy namawiać Rockwella, żeby poszedł z nami. Fajnie byłoby posłuchać opowieści o jego wyprawach, ale… Po pierwsze, wyglądałoby to na tchórzostwo – jakbym się bał sam przejść obok klasztoru. A po drugie… nasza wyprawa nie należała do takich, na które zaprasza się najlepszych nawet przyjaciół.
Z sytuacji wybawił mnie sam Rockwell.
– Masz jeszcze to stare legowisko, Smo?
– Tak.
– Mógłbym polować na twoich ziemiach ze dwa miesiące?
– Pewnie.
– Chcę wyruszyć nad morze, zobaczyć, co tam słychać… może coś nowego? Ale najpierw chciałem odpocząć.
Rockwell wyjął swój nóż, zwrócił ostrzem do mnie. Metal był tak wyszczerbiony, jakby rąbano nim stalowe pręty.
– Może przyłączysz się do mnie? Razem powędrujemy?
– Może… – Wzruszyłem ramionami.
– Super, będę na ciebie czekał ze dwa miesiące. Powodzenia.
Lekko trącił mnie w ramię, uśmiechnął się i poszedł w swoją stronę.
Przeszedł kilkanaście metrów, odwrócił się i zrobił nieokreślony gest pod adresem Mike’a albo Księcia.
Książę pisnął, co było oznaką szczególnej sympatii, a Mike pomachał ręką.
– Doceniam twoje poczucie humoru, Książę – odezwałem się. Ale następnym razem uprzedzaj mnie o przybyciu przyjaciół.
Mike rzucił mi szybkie spojrzenie.
– Żal mi go.
– Zgłupiałeś? – spojrzałem na Mike’a jak na wariata. – Rockwell nie potrzebuje współczucia. Jest silniejszy nie tylko od ciebie, ale nawet ode mnie.
– Nie chodzi o to. To beznadziejny przypadek.
– Masz na myśli jego wygląd? To po prostu leń i niechluj. Już od dzieciństwa…
– Nie w tym rzecz! On po prostu nie wie, czym się zająć.
Wszystkie jego wyprawy wynikają z bezsilności. Zaczął zdaje się rozumieć, że wasza droga jest pomyłką…
– Daj spokój, Mike! Bycie Smokiem to sposób na przetrwanie.
Zło nie może być pomyłką, ono jest ponad losem. Leży u podstaw człowieka, w jego duszy. Gdy to uznasz, stajesz się Smokiem. A dla Smoka nie ma już zła, nie ma przeciwnego uczucia. Smok może postępować tak, jak chce, nie staje się przez to ani zły, ani… inny.
– Ciekawa filozofia. – Mike się uśmiechnął.
– Nic nie wiesz o życiu, szczeniaku! Co tu ma do rzeczy filozofia? Albo jesteś człowiekiem i musisz postępować zgodnie z zasadami moralnymi, albo Smokiem i wtedy kierujesz się własnymi pragnieniami. Ale życie jest sprytne, zmusza do zmiany zasad gry. Czarne staje się białe, a białe czerwone… W przeciwnym razie czeka cię śmierć. Ludzie żyją, stosując zmieniające się zasady, i wmawiają sobie, że tak grali zawsze. A dla nas, Smoków, zasady w ogóle nie istnieją. Mogłem zgwałcić wszystkie kobiety w tamtej wsi, mogłem spalić domy. A mogłem też oszczędzić. Nie jestem spętany regułami! To bardziej uczciwe, niż zmieniać się z każdym zimowym deszczem!
– Smo, nie masz racji! Ty też jesteś spętany zasadami…
– Nie, zaczekaj! Opowiem ci o jednym… chłopcu. Razem się wychowywaliśmy, był też pewien człowiek, Eldhaus. Ale nie o nim mowa. Nazywaliśmy tego chłopaka Jasnowłosy. Wiesz, on nawet nie był jakimś złocistym blondynem, po prostu był jasny w środku.
I nienawidził okrucieństwa. Nie chciał zabijać. Gotów był każdemu pomóc. Ale musiał zostać Smokiem. Ciskał się, próbował nas przekonać… nie wyszło. Wtedy znienawidził tych, którzy stali się Smokami bez wahania. Tych, którzy nieśli w sobie, jak mu się zdawało, całe zło naszego świata. Próbował więc zlikwidować Smoki ich metodami… I został najstraszliwszym Smokiem tych lasów. Wymyślał najbardziej okrutne tortury, żeby przyłapać inne Smoki na przejawianiu zakazanych uczuć, na najmniejszych oznakach łagodności czy zrozumienia. A gdy ich na tym przyłapał, likwidował. Za to, że byli okrutni! Wpadł w błędne koło, ale nie widział tego. Nawet nie był Smokiem, pozostał człowiekiem, który znał zło i… to przeciwne uczucie.
– Zginął, prawda?
– Tak, zabiłem go.
– Nie o tym mówię. Zginął, próbując pokonać Smoki złem. Był skończony, gdy podjął taką decyzję.
– To tylko dowodzi, że to ja mam rację. Że to Smoki mają słuszność. Człowiek doszedł do zła od jego zaprzeczenia. Zło zawsze leży u podstaw.
– Nieprawda… – Mike odwrócił się, jakby zrozumiał, że spór ze mną nie ma sensu, i cicho dodał: – W każdym ludzkim sercu żyje smok. A jeśli go nie zabijesz, on zacznie zabijać ludzi wokół ciebie.
Ale najpierw… – Mike rzucił mi szybkie, przenikliwe spojrzenie…najpierw pożre twoje serce.
4. Klasztor u Wrót Niebios
Wąwóz znaleźliśmy nie od razu. Był wąski i gęsto porośnięty drzewami.
Jedynie na dnie ciągnął się pas otoczaków – w czasie zimowych deszczy albo wiosennych powodzi biegł tędy strumień, spływający z gór. Ja i Mike szliśmy po tych kamieniach, a Książę przedzierał się górą. W pobliżu klasztoru Braci Pana nie wolno tracić czujności nawet na chwilę.
– Wiesz, Smo, gdy ty rozprawiałeś się z bandytami, rozmawiałem z tą dziewczyną, Susie…
Dziewczyną? Popatrzyłem zdumiony na Mike’a.
– Okazuje się, że w osiedlu uważają ją za czarodziejkę. Umie leczyć choroby i przepowiadać przyszłość, a zwierzęta nigdy jej nie ruszają.
– Zgadzam się co do zwierząt.
– No i zapytałem ją o naszą przyszłość: czy dojdziemy do gór?
A ona powiedziała, że grozi nam niebezpieczeństwo bardzo blisko celu.
– Każdy, kto ma choć odrobinę oleju w głowie, powie ci to samo. Na naszej drodze leży klasztor, a sam widziałeś, jak kochają nas Bracia Pana.
– Powiedziała też, że przedtem spotkasz w drodze starego przyjaciela.
Drgnąłem.
– Jeśli chciałeś, żebym uwierzył, należało mi o tym powiedzieć przed spotkaniem z Rockwellem.
Mike wzruszył ramionami.
– Nie kłamię, chociaż dziewczyna faktycznie trochę dziwna.
I ładna. – Uśmiechnął się.
Szedłem dalej bez słowa i dopiero po jakimś czasie zapytałem:
– Ile ona ma lat według ciebie?
– Co najmniej szesnaście… A co?
– I jest ładna?
Mike spojrzał na mnie, nic nie rozumiejąc.
– Taak… Udawała pień, żeby jej zębatki nie zjadły – powiedziałem sam do siebie. – A przy tratwie musiała się przełączyć na innego drapieżnika, dlatego rybki w końcu pogryzły czarodziejkę. Pień…
Zachichotałem. To nic, będzie okazja pogadać z nią w drodze powrotnej. Stuknąłem w bok zdumionego Mike’a.
– Co tak stoisz? W drogę!
Las zaczął rzednąć u podnóża gór. Przeszliśmy co najmniej trzydzieści kilometrów, wąwóz stał się szerszy i płytszy, drzew prawie nie było.
– Odpoczynek – zarządziłem.
Książę obiegł kilka podejrzanych pagórków nieopodal, wrócił do nas i zadowolony wyciągnął się u moich nóg. Razem z Mikiem w milczeniu gryźliśmy twarde, sprasowane płytki koncentratów.
– Zmęczony?
– Nie. – Mike pokręcił głową. – Najważniejsze, że jesteśmy już niedaleko i został tydzień w zapasie.
– Dlaczego tydzień?
– Muszę tam być przed szóstym lipca.
– No, no.
Otrząsnąłem dłonie i wstałem.
– Idziemy. Zanocujemy już w górach.
– Chodźmy.
Książę jak zwykle biegł przodem. Zaczęliśmy wspinaczkę po zboczu, żeby wydostać się z wąwozu. Mike zarzucił automat na plecy, żeby nie przeszkadzał, ja wygodniej ująłem broń. Jedna lufa zawsze musi być w pogotowiu – taka jest zasada. Przed nami coś zaszeleściło i rozległ się skowyt Księcia – oszołomionego, stropionego. Podniosłem głowę, czując płynącą od niego falę strachu i bezradności.
Читать дальше