Przed psem stało dwóch mężczyzn. Szare płaszcze falowały na lekkim wietrzyku, w fałdach szerokich rękawów połyskiwały krótkie automaty.
– Podnieście ręce i na ziemię, Smoki – powiedział jeden z nich bezbarwnym głosem.
– Podnieście ręce i na ziemię – odezwał się jak echo drugi.
– Może wystarczy, jeśli zrobimy jedną z tych rzeczy? – zapytałem głosem naiwnego idioty, gorączkowo oceniając sytuację.
Dzieliło mnie od nich pięć metrów. Książę stoi bliżej – ma ze trzy metry. Ale obaj mnisi trzymają nas na muszce, a pies zdoła przewrócić tylko jednego. Jego towarzysz rozstrzela nas, zanim łapa Księcia zmiażdży mu głowę. Strzelać samemu? Nie zdążę… a może zdążę? Mike może się uratować, ale mnie poszatkują…
Książę! Obu?
Jednego.
– Podnieście ręce.
Staliśmy z Mikiem ramię przy ramieniu – idealny cel. A przed nami zjeżone cielsko Księcia. Też dobry cel. Zacisnąłem zęby. Trzeba wybierać.
Ostatnia szansa zawsze wymaga ofiary. Wybacz, Książę…
Wstań na tylne łapy, przestrasz ich.
Książę odwrócił głowę i zobaczyłem jego oczy – wystraszone, błagalne…
Co ja mu kit wciskam, przecież on wszystko rozumie! Kogo próbuję oszukać – jego czy siebie?
Nie! Nie rób tego!
Za późno. Książę z rykiem uniósł się na tylnych łapach, przednimi zamachał w powietrzu. Bracia Pana otworzyli ogień – do niego albo do nas, ale to ciało psa przyjęło wszystkie kule. Upadłem na ziemię, strzelając do znienawidzonych szarych cieni, i widziałem, jak z Księcia lecą krwawe strzępy. Mój automat już zamilkł, skurczone, czerwono-szare postacie upadły na trawę, a Książę jeszcze stał chwiejnie i skomlał cicho, po szczenięcemu. Potem upadł.
O niczym nie myśląc, wstałem i podszedłem do niego.
– Książę! Piesku…
Obok odezwał się luger Mike’a, garść pustych łusek uderzyła mnie w nogę, ocknąłem się z odrętwienia. Przewróciłem się i stoczyłem do parowu. Za mną turlał się Mike.
– Tam… tam są ich dziesiątki… – wychrypiał.
– Szybko!
Zaczęliśmy biec. Odwróciłem się, zobaczyłem na brzegu parowu wyraźną sylwetkę i strzeliłem serią. Postać upadła.
Za ciebie, Książę…
Głos nie płynął z jakiegoś konkretnego miejsca, pewnie Bracia zdążyli umieścić głośniki wokół wzgórza, na którym zalegliśmy.
Bezcielesny, pozbawiony intonacji, wyprany z emocji głos.
– Smoki, wychodźcie. Rzućcie broń, walka jest bezcelowa. Zakon żąda od was pokory. Wyjdźcie, Smoki.
– A jeśli wyjdziemy? – zapytał Mike.
Leżeliśmy plecami do siebie. Niewielkie zagłębienie na szczycie wzgórza, jedyny okop, który jeszcze ratował nam życie. Otoczyli nas, więc musieliśmy zapaść tuż przed górami, na pagórkowatej równinie z rzadka porośniętej drzewami.
Pewnie specjalnie pędzili nas tutaj przez las, wiedząc, że do gór nie zdążymy dojść, a las, gdzie Smok może wydać walkę każdemu, już opuścimy.
– Jeśli wyjdziemy, zabiją nas w czasie pełni księżyca.
Po zboczu pobliskiego wzgórza pełzł szary cień. Snajper. Chce dojść na szczyt i ostrzelać nas z góry. Tylko czemu lezie na naszych oczach, idiota? Przymierzyłem się do strzału.
– Dlaczego w czasie pełni?
– Tego też nie wiesz? Pełnia księżyca to dzień oczyszczającej ofiary. Jeśli spalą nas razem z dzieckiem, nasze dusze oczyszczą się i trafią do raju. Oni nie życzą nam źle.
Plecy Mike’a drgnęły.
– Jakim dzieckiem?
– Farmerskim. Któryś z mnichów je wykradnie. Oczyszczają się tak podczas każdej pełni…
Krótka seria zatrzymała Brata Pana w połowie drogi. Ostatnim wysiłkiem rozrzucił ręce i znieruchomiał niczym szary krzyż. Może nawet specjalnie szedł pod kule? Wśród Braci krążyła legenda, że ginąc z rąk Smoka, zostaje się świętym.
Mike dał długą serię, nie celując.
– Nie świruj. Musimy dotrwać do nocy – powiedziałem, jakbym nie rozumiał, że wykurzą nas wcześniej.
– Myślałem, że oni… ale oni są jeszcze gorsi!
– Są. To ludzie – powiedziałem z satysfakcją.
W sporej odległości od wzgórza, poza zasięgiem mojego AK (a co dopiero lugera Mike’a), kręcili się Bracia Pana; było ich co najmniej trzydziestu.
– Mike, daj lornetkę.
Mike zaszeleścił plecakiem. Uniósł się nieco i od razu zaświstały nad nim kule. Nie ma co, dobrze nas pilnują.
– Trzymaj…
Ciężka lornetka drgnęła w moich palcach, gdy regulowałem ostrość.
Trzy kilometry od nas Bracia Pana ustawiali miotacze min. No, proszę. Nawet min dla Smoków nie pożałują.
– To już koniec, Mike.
– Co się stało?
– Mają miotacze min.
Głos, który nie przestawał wzywać nas do pokory, w końcu umilkł.
Zapadła cisza. Po jakimś czasie ten sam martwy głos powiedział:
– Smoki, macie kwadrans, żeby się poddać.
Niewidoczny spiker odchrząknął, psując całe wrażenie, wywołane grobowym tonem. Potem wreszcie zamilkł.
– Mike?
– No?
– Spróbuj wyjść. Jeśli udowodnisz, że nie jesteś Smokiem…
– Idź do diabła!
Roześmiałem się i powiedziałem:
– Nigdzie się nie wybieram. Pomyśl, umrzesz jako Smok…
– Na razie nie zamierzam umierać… – mruknął i zakrzątnął się przy bagażu. – Smo, muszę rozłożyć radiostację. Osłaniaj mnie…
O nic nie pytałem. Jeśli nawet chce zameldować bazie, że zaraz zginie, nie należało mu przeszkadzać. Posunąłem się, robiąc miejsce, a on wyciągał z plecaka radiostację. Odwróciłem się na plecy, odsunąłem automat jak najdalej i nacisnąłem spust. Nieskończenie długa seria zabębniła w uszy i automat umilkł. Zacząłem niespiesznie przeładowywać magazynek. Mike też położył się na plecach, powoli wyciągając antenę.
Cienki, teleskopowy pręt wydłużył się na półtora metra. Bracia chyba zauważyli odbłysk metalu, bo znowu zaświstały kule.
Odprężony popatrzyłem w niebo – w niską, szaroołowianą pokrywę chmur. Zdawało mi się, że gdybym podskoczył, mógłbym chwycić grząską, brudną watę. Chwycić, zawisnąć na niej i popłynąć razem z chmurami daleko, daleko, gdzie nie ma ani klasztorów, ani lasów, ani męczącej, beznadziejnej monotonii życia. Na jakieś małe tropikalne wysepki, których nikt nie zasypał rakietami, albo na antarktyczne lody…
Mike bez przerwy naciskał jakiś przycisk w radiostacji. Pewnie wbudowany mikroprocesor wysyłał zakodowany sygnał wywołania.
Niemal wbrew sobie odwróciłem się i popatrzyłem na chłopca.
Nie powinienem tego robić – na widok jego skupionych działań pojawiała się głupia, bezmyślna nadzieja na cud.
Na radiostacji płonęły maleńkie kolorowe lampki, podrygiwała strzałka, pokazując wydzielaną przez nadajnik energię.
– Tak! – krzyknął nagle Mike. – To ja!
Maleńkie dyski słuchawek szeptały, a może krzyczały coś, czego nie słyszałem.
– Nie! Nie mogłem wcześniej! Nie, czasu jest mało… Park, park, przebiśnieg potrzebuje deszczu po okolicy! Bierzcie namiar!
Ulewny deszcz! Szybko! Tutaj jest bardzo, bardzo sucho!
Leżałem wciśnięty w chłodną ziemię i czułem się bardzo dziwnie.
Coś w słowach Mike’a, coś w jego głosie wywracało mnie na drugą stronę.
– A jeśli się uda, jeśli zdążycie… Na kwadrat 17 ER dajcie grad.
Orientowałem się już trochę w jego mapie – w kwadracie 17 ER znajdował się klasztor u Wrót Niebios.
– Ron… – Mike zachłysnął się. – Ron, tu jest okropnie. Po prostu strasznie, Ron, i bardzo… Nie, nie promieniowanie. Ron, postaram się. Dojdę i wyłączę ją… Ron… nie miałem innego wyjścia, nie chciałem cię zdradzać… To nie głupstwo! Chciałem sam… ale tutaj jest za sucho.
Читать дальше