Staruszek drgnął i zamilkł.
– Czym zajmowałeś się przed Ostatnim Dniem?
– Pracowałem na uniwersytecie.
Tak myślałem. Od razu widać, że przywykł do przemawiania.
– Jako kto?
– Jako programista.
– Mów…
– Wielki Smoku, życzymy ci pomyślnych łowów w drodze! Padamy przed tobą na twarz, zamieramy w cieniu twoich skrzydeł i czekamy na twoje rozkazy.
Niby zwyczajowe powitanie, ale zabrzmiało jakoś inaczej, jakby uniwersytecki programista rzeczywiście czekał na moje polecenia. Popatrzyłem na niebo – do wieczoru jeszcze daleko, ale już nasuwał się mrok, chmury gęstniały w oczach. Nadciągała ulewa.
– Nagrzejcie dużo wody – poleciłem. – Chcemy się umyć.
I przygotujcie czysty pokój. Przenocujemy u was.
Nagle Mike krzyknął i trącił mnie w ramię. Odwróciłem się i osłupiałem. Na płocie wisiał człowiek. Wyciągnięte na półtora metra ręce wczepiały się w wierzch ogrodzenia, powoli podciągając w górę bezwolne ciało, które wydawało się martwe.
– Mój błąd – przyznałem się, podnosząc automat. – To wartownik. Następnemu napotkanemu mutantowi odetnę głowę…
Deszcz rozpadał się dopiero wieczorem. Już zasypiałem, rozkoszując się czystym i miękkim łóżkiem, gdy o dach zastukały pierwsze nieśmiałe krople. Chwilę potem już lało. Przysypiając, widziałem w oknie sylwetkę Mike’a, ciemną i nieruchomą, jakby przyciągniętą lejącymi się z nieba strugami wody.
– Smo… – powiedział cicho. – Niech pan nie wychodzi nocą z domu. To radioaktywny deszcz.
Nie miałem zamiaru wychodzić – kto pchałby się na deszcz bez dozymetru? Ale w głosie Mike’a słychać było dziwną pewność.
– Skąd wiesz?
Klepnął się w prawe ramię.
– Mam tutaj wszyty czujnik. Gdy coś promieniuje, on wysyła ładunek elektryczny… ramię wtedy kłuje.
Zamknąłem oczy. Jeszcze mi wszystko opowiesz, Mike’u z bazy Rezerwa-6.
Wyjaśnisz, gdzie dali ci takie wyposażenie, w jakim zagadkowym szpitalu wszyli pod skórę czujnik radiacji. A co najważniejsze, dlaczego właśnie ciebie, szczeniaka, chłopaczka, wysłali do lasu na pewną śmierć.
Z osiedla wyszliśmy o świcie. Smok powinien znikać bezszelestnie, jakby go tu wcale nie było. Ale przeciskając się przez wąską szczelinę uchylonej bramy, odwróciłem się i zobaczyłem w jednym z okien niewyraźną sylwetkę. Byłem pewien, że to Susie. Postać w oknie pomachała ręką na pożegnanie.
Zerknąłem na Księcia, bez trudu wyczuwając jego zakłopotanie. Spotykając drugiego w swoim życiu człowieka, który potrafił z nim rozmawiać, pies nie mógł się powstrzymać i pożegnał się z dziewczynką, opuszczając wieś.
– To nic, Książę – powiedziałem cicho. – We dwójkę też nam jest całkiem nieźle. Prawda?
Pies wtulił pysk w moją dłoń, polizał palce. Prawda, mój panie…
– Jeszcze tu kiedyś zajrzymy – obiecałem. – Będziesz mógł się nagadać.
Pies podskoczył w miejscu i pomknął do przodu. Aż za dobrze wiem, jak to jest być niemym, dlatego rozumiem psa.
– Jak oni tu żyją, Smo? – zapytał Mike.
Szedł przodem, lawirując między gałęziami. Rosły tutaj dziwaczne drzewa – gałęzie wyrastały z pnia niemal pod kątem prostym, wyciągając się do sąsiednich drzew i splatając ze sobą. Gdy próbowałem rozdzielić dwa zwinięte spiralnie konary, na palce kapnął gęsty, pomarańczowy sok. Wytarłem dłonie i dalej szedłem, nurkując pod gałęziami. Nie chciałem ich łamać. Nieprzyjemny las…
Jakby półżywa istota.
– Normalnie żyją. Chociaż ja nie zaryzykowałbym życia tutaj rzuciłem z roztargnieniem. Czułem czyjąś obecność. Czyżby to las tak działał na psychikę?
– Przecież nie mają ani krów, ani świń… Żadnych zwierząt!
– Zapomniałeś, że wieczorem jadłeś jajka? Kury mają.
– To za mało.
– Tutaj wszędzie są pola dzikiej pszenicy. Uprawiają je sobie spokojnie i wymieniają ziarno na mięso.
Za plecami cichutko trzasnęła gałązka. Zdjąłem automat z ramienia i usłyszałem głuchy głos:
– Stój, Smoku. Nie machaj skrzydełkami.
Mike też zastygł. Staliśmy, nie mając odwagi się odwrócić ani uskoczyć w bok. Zbyt dokładnie wyobraziłem sobie lufę, wycelowaną w moje plecy. A gdzie Książę? Czyżby znowu nic nie poczuł?
– Nareszcie wpadłeś w nasze ręce – kontynuował głos. – Związek Świętych Sióstr szukał cię od dawna, grzeszniku…
Z ulgą puściłem rękojeść automatu i wykrztusiłem:
– No, Rockwell… no, draniu… Zobaczysz, kiedyś oberwiesz kulkę za te twoje żarty.
Rockwell miał na sobie krótką futrzaną kamizelkę, a pod nią resztki podkoszulka. Włochate muskularne ręce mocno przycisnęły mnie do pachnącego potem i spalenizną ciała.
– Już dobrze, niedźwiedziu – powiedziałem, uwalniając się z jego objęć. – Gdzie cię tak podwędzili?
– A… są jeszcze miłośnicy przypalenia Smokowi łusek.
Rockwell obejrzał szybko Mike’a.
– A to kto?
– To, tego… – stropiłem się. – Kandydat.
Od razu stracił zainteresowanie.
– Chodź ze mną, Smo, czeka nas niespodzianka.
Popatrzyłem na niego pytająco.
– Je-re-my. Jeremy! – powtórzył strasznym szeptem Rockwell. Wyobrażasz sobie? Wrócił! Idę za nim już drugi tydzień. Pamiętasz, jak on nas ganiał? Padnij-powstań nad kupą gówna? A ilu chłopców wykończył? Prawdziwych Smoków, bez najmniejszego powodu…
– Już go spotkałem, Rockwell.
– Jak to? I już… już po wszystkim?
Rockwell jakoś oklapł.
– Zapomnij o nim. Chyba z rok sienie widzieliśmy, Rockwell!
Gdzieś ty przepadł!
– Zabiłeś go? W moich rękach zdychałby pół dnia…
– Jego śmierć też była nie do pozazdroszczenia.
Krótko opowiedziałem o niedawnych wydarzeniach. Rockwell ożywił się na chwilę.
– Niezły żarcik, w twoim stylu. Co to za osiedle?
– Nic ciekawego. Żadnej ładnej dziewczyny. A ty skąd idziesz?
– Szedłem w górę Dopływu. Przeszedłem ze czterysta kilometrów…
– I jak tam jest?
Rockwell wzruszył ramionami.
– Jak wszędzie. Garnizony, farmy, klasztory…
– Naszych spotkałeś?
– Tak, głównie z nowych. A ze starych… Podobno Pit poluje w tych okolicach, ale go nie widziałem.
– Kłujący Pit. – Uśmiechnąłem się.
– Podobno stał się jeszcze bardziej kłujący.
– To chyba niemożliwe.
Rozmowa nie kleiła się. Mike stał z boku jak milczący cień, wiało od niego chłodem. Rockwell uśmiechnął się z wysiłkiem.
– A ty gdzie się wybierasz?
– W góry. Taki kaprys – skłamałem.
– W góry… Nieźle.
Z zarośli wyskoczył Książę i niespiesznie podszedł bliżej. Zapach Rockwella znał doskonale i nie zamierzał lecieć na złamanie karku.
– O, twoja psina. Ale wyrósł! Czym ty go karmisz?
Książę pchnął Rockwella pyskiem w brzuch, dając do zrozumienia, że go poznał.
– Teraz wielu naszych ma psy. Ale takiego nie widziałem.
– Bo takiego nikt nie ma. Czemu ty sobie nie weźmiesz psa?
– A, jakoś się nie składa… To mówisz, że do osiedla nie warto wstępować?
– Nic ciekawego – powtórzyłem. – To co, rozbijemy tu obóz?
Rockwell popatrzył na mnie zdumiony.
– Tutaj, cztery kilometry od klasztoru?
Od razu straciłem ochotę na popas w tym miejscu.
– Co to za klasztor?
– U Wrót Niebios. Nie wiedziałeś?
– Nie. Nie wiedziałem, że tak blisko.
Rockwell machnął ręką, wskazując kierunek.
Читать дальше