– Myślisz, że nie wyrządzę krzywdy człowiekowi, z którym dzieliłem posiłek?
Mike pokręcił głową i ostrożnie sięgnął po automat. Za późno.
Książę już stał za jego plecami.
– Głupcze. Smoki nie uznają ludzkich zwyczajów.
Książę skoczył. Mike szarpnął się i znieruchomiał pod dwustukilogramowym cielskiem.
Znowu usiadłem, podniosłem z ziemi niedokończoną rację.
Na pierwszy rzut oka Książę sprawia niezbyt przyjemne wrażenie.
Jestem z nim od tak dawna, że już przestałem to zauważać. Książę był jeszcze małym, mieszczącym się w dłoniach szczeniaczkiem, gdy zacząłem się nim opiekować. Karmiłem go mlekiem, a gdy zdechły ostatnie krowy, to krwią. A teraz Książę osiągnął wielkość sporego cielaka.
Dwieście kilogramów mięśni, rudej sztywnej sierści i ogromne, mądre oczy. I paszcza, która mogłaby przegryźć człowieka na pół.
Mike poruszył się, ale Książę warknął cicho. Popatrzyłem na sterczące spod psa nogi.
– Chcesz jeść?
Nie, Książę był najedzony. Chyba dorwał w lesie szakala… Do tej pory kiepsko orientuję się w jego warczeniu. No dobrze, ale co zrobimy z tym smarkaczem?
Podniosłem jego plecak, wysypałem zawartość na ziemię. Śpiwór, rakietnica, apteczka… O, wielcy bogowie! Radiostacja!
Skąd on to wziął?
Popatrzyłem na Księcia i skinąłem głową. Książę nie uwierzył, warknął zdumiony.
– Puść, zabić zawsze zdążymy.
Mike wstał, zachwiał się i klapnął na ziemię. Zerknął na Księcia i szybko odwrócił wzrok. Potem popatrzył na mnie i rzekł niespodziewanie twardo:
– Bałem się tylko jednego: że spotkam idiotę. Na szczęście myliłem się.
Gdy nadszedł Ostatni Dzień, Robert Eldhaus, niegdyś przeciętny baseballista, a od pewnego czasu równie przeciętny biznesmen, jechał pociągiem. Prezes firmy Eldhaus System (sprzęt elektroniczny dla sportowców) wolał latać samolotem, ale teraz podróżował z rodziną, a jego żona panicznie bała się latania…
Dwie głowice radzieckiej rakiety balistycznej spadły na miasteczko pięćdziesiąt kilometrów od nich. Gdy fala wybuchu wykoleiła jadący po grzbiecie wzgórza pociąg, Robert wyskoczył przez okno nawet w wieku czterdziestu lat miewał jeszcze sportowe odruchy.
W płonących wagonach coś pękało i wybuchało, przez ryk płomieni przedzierały się krzyki, niebo zasnuło się szarą zasłoną. Wtedy jeszcze Robert nie wiedział, że już więcej nie zobaczy słońca.
Siedział na zrudziałej od żaru trawie i potrząsał głową, próbując dojść do siebie.
Gdy zwymiotował, od razu poczuł się lepiej. Długo patrzył na wagon, w którym siedział tak niedawno. A potem zerwał się i skoczył w ogień.
Stalowe płyty topiły się, farba płonęła. Płomienie były prawie niewidoczne. Robert zrozumiał, że to wina promieniowania świetlnego wybuchu atomowego. Kopnięciem wybił szybę i zsunął się w dół, na ścianę, która teraz była podłogą. Gdzieś na dole płonął ogień, powietrze pełne było gryzącego dymu, oczy zaczęły szczypać. Najbardziej przeszkadzał półmrok – nieruchome ludzkie sylwetki wydawały się jednakowe. Zsuwając się ze wzgórza, pociąg przeturlał się kilka razy i niemal wszyscy pasażerowie stracili przytomność. Tylko w kącie, trzymając się kurczowo siedzenia, stała jakaś kobieta. Robert chciał ją zaprowadzić do wybitego okna, ale ona jeszcze mocniej wbiła palce w poręcz. Robert zostawił ją i poszedł dalej. Żona i dwójka dzieci siedzieli prawie na środku wagonu, a teraz trudno było znaleźć ten środek. Eldhaus potknął się o coś, omal nie upadł – przed nim siedział śmiertelnie przerażony chłopiec. Robert chwycił go i postawił na nogi.
Nie, to nie był jego syn… Pomógł chłopcu wyjść przez okno i poszedł dalej, teraz nachylając się nad każdym ciałem. Pomógł wydostać się jeszcze komuś i sam nie pamiętał, kiedy w końcu wyszedł.
Stało się to dopiero wtedy, gdy zrozumiał, że wszedł do niewłaściwego wagonu…
Ściemniło się, ale na horyzoncie z dwóch czy trzech stron majaczyło drżące, purpurowe światło. Z pociągu został czarny stalowy szkielet, przypominający kościec gigantycznego węża. Nieliczni ocaleli pasażerowie zdążyli się już rozejść, pojedynczo albo grupkami. Do Roberta podchodziły różne osoby, wołając, żeby szedł z nimi, ale on tylko kręcił głową. Nie miał już dokąd, nie miał z kim iść.
I kiedy ucichły ostatnie głosy, gdy zapadła cisza, wypełniona trzaskiem stygnącego metalu, poczuł ulgę. Skończyło się wszystko.
Po prostu wszystko.
Robert podszedł do buchającej żarem sterty żelastwa, przysunął rękę do metalu… Ale nawet ból, który wybuchł w dłoni, nie przyniósł ulgi, nie dał zapomnienia. Robert zamknął oczy i pochylił się do przodu, żeby upaść na obojętne, rozpalone stalowe płyty. Wtedy usłyszał za plecami szmer.
W ciemności Eldhaus nie mógł dojrzeć twarzy dwóch chłopców, którzy stali za nim.
– Czego chcecie? – wykrztusił z trudem.
Chłopcy cofnęli się.
– Po co za mną chodzicie?
Jeden z chłopców powiedział zdławionym głosem:
– Wyciągnął nas pan z pociągu…
Robert padł na kolana, wcisnął twarz w tłusty, czarny popiół.
Uratował. Tak. Tych uratował. Swoich nie dał rady.
Poczuł na ramieniu czyjąś dłoń.
– Znaleźliśmy butelkę z wodą.
Robert podniósł głowę i długo patrzył na brudną chłopięcą twarz.
– Pijcie. Jak się nazywasz?
– Rockwell.
Chłopiec wyjął z kieszeni monetę i próbował zerwać nią kapsel.
– Aon?
– Nie wiem. On nic nie mówi…
Mike nie odrywał ode mnie wzroku. Ale mnie nie tak łatwo nabrać.
Gwarantować można wszystko, zwłaszcza w jego sytuacji. Grając na zwłokę, powtórzyłem:
– Skrzynka nabojów? Dwa cekaemy?
– Tak. I żywność. I lekarstwa…
Poczuł się trochę raźniej, widocznie zrozumiał, że propozycja mnie zainteresowała. Cóż, każdego by zainteresowała.
– Trzysta kilometrów…
Naprawdę się wahałem. Pomijając wszystko, było w tym coś poniżającego. Smok wynajęty na ochroniarza! Bo jeśli odrzucić wszystkie słowne kamuflaże, Mike proponował mi, żebym został jego przewodnikiem. Popatrzyłem na Księcia i zapytałem:
– To co, zabawimy się?
Książę źle mnie zrozumiał. Wysunął pazury i wyciągnął łapę w stronę głowy chłopaka.
– Przestań! Nie trzeba go zabijać!
W westchnieniu chłopaka dało się słyszeć zbyt dużą ulgę.
– Na razie nie trzeba!
Wziąłem Mike’a za kołnierz i podniosłem.
– Zapamiętaj sobie jedno, szczeniaku!
Książę warknął z aprobatą.
– Nie zawieram z tobą żadnych układów! Niczego ci nie obiecuję! Po prostu akurat się nudzę.
Pospiesznie skinął głową.
– Pójdziemy razem, ale w każdej chwili mogę się rozmyślić.
Jasne? Jeśli zrobisz się zbyt bezczelny, nie dałbym za twoje życie nawet łuski po naboju!
Mike jakoś oklapł.
– Ja muszę tam dojść. Muszę… – wymamrotał żałośnie.
Puściłem go i zacząłem grzebać w jego rzeczach.
Widocznie Eldhaus nadał dobry kierunek, bo rano wyszli na drogę. Magistrala o znaczeniu państwowym, L 39. Zwykle sunął tędy nieprzerwany strumień samochodów, teraz było cicho.
Siedzieli na poboczu i czekali. Pół godziny później dał się słyszeć równy huk motocykla. Za kierownicą ogromnej, jaskrawoniebieskiej hondy siedział dwudziestoletni chłopak, lustrzana płaszczyzna hełmu zasłaniała pół twarzy.
Читать дальше