– Niech się pan zatrzyma!
Eldhaus rozpaczliwie zamachał rękami, motocyklista gwałtownie zwolnił.
– Czy to wojna? Wie pan, co się stało? Gdzie jest prezydent?
Robert biegł obok motoru, wyrzucając z siebie pytania.
Motocyklista milczał, twarz miał absolutnie obojętną. Nagle szarpnął kierownicę, zwracając motocykl na Eldhausa.
Robert poczuł tępe uderzenie, usłyszał cichnący ryk silnika, a potem zapadła cisza.
Rockwell długo go tarmosił. Eldhaus leżał z zamkniętymi oczami i myślał. Nie chciało mu się wstawać, ale zrobił to.
– Zuch – powiedział w stronę, w którą pomknął motocykl.
Rockwell pokręcił głową tak energicznie, że starannie przycięta grzywka spadła mu na oczy.
– On jest zły!
– Zły? A ja?
– Dobry…
– Dziwne słowo. Nigdy takiego nie słyszałem!
Robert roześmiał się i poklepał stropionego chłopca po głowie.
– Pojęcie zła i… i jego odwrotności straciły sens. Od teraz i na wieki wieków! Amen!
Już prawie zapomniałem, że istnieją takie mapy. Cienkie kartki papieru z wyraźnymi, kolorowymi liniami.
Mike wskazał palcem.
– Tutaj!
Popatrzyłem i roześmiałem się.
– W góry? Chcesz dojść do Gór Skalistych? Zwariowałeś, szczeniaku…
– A o co chodzi?
Zatrzęsłem się ze śmiechu.
– Zastanów się chwilę, rusz pustą głową! Trzeba by przejść sto pięćdziesiąt kilometrów lasem!
Zapomnijmy na chwilę o farmerach, o bandach, nawet o klasztorze i garnizonach… To wszystko pokonamy. Potem przeprawimy się przez Prawy Dopływ, kiedyś już się przeprawiłem. Ale później!
Tyle kilometrów przez obcy las!
– No i co?
– Jak to co?
Uśmiechnął się nagle.
– Smoki tak daleko nie latają?
Bezczelny gówniarz. A ja po prostu zastanawiałem się, co z nim zrobię. Przegapiłem moment.
– Puść mnie – powiedział nagle. – Weź wszystko: broń, rzeczy… Tylko wypuść.
– Dlaczego?
– Pójdę w góry sam. Muszę!
Nie kłamał. Jak go wypuszczę, faktycznie ruszy nago przez las ten dziwny obcy, który boi się pająków i nie lęka Smoka…
Mój Boże, co takiego niezwykłego czekało go na końcu tej drogi?!
Znowu wziąłem mapę.
To był dziwny obóz. Zwykle uciekinierzy zbierają się rodzinami, budują domy, schrony. A tu wszystko wyglądało na tymczasowe. Szałasy, namioty… Było to tym dziwniejsze, że szef obozu, milczący czterdziestoletni mężczyzna, nie sprawiał wrażenia człowieka beztroskiego. Z nieprawdopodobną energią i powodzeniem organizował napady na ocalałe fermy – przede wszystkim interesowała go broń i żywność. Wokół szefa skupiała się niewielka grupka, kilku mężczyzn, którzy zostali wtajemniczeni w jego plany i ufali mu bezgranicznie.
Obóz był dziwny również z innego względu. Chętnie przyjmowano tu sieroty, dzieci wyganiane z innych, normalnych osiedli.
Komu one były potrzebne? Tylko zbędne gęby do wyżywienia, a do pracy jeszcze za słabe… A przecież z każdym dniem coraz trudniej było przeżyć. Szare chmury, które zasnuły niebo Ostatniego Dnia, nie rozwiewały się nawet na chwilę. Pod koniec lipca nadeszły pierwsze mrozy. Drzewa nie zrzuciły liści i teraz stały pokryte śniegiem.
Liście zrudziały, kora pokryła się wypryskami, ale drzewa żyły.
Na przekór wszystkiemu.
Zabrałem Mike’owi lugera, nowy pistolet, nóż, granaty i naboje.
Piękny arsenał… Ostatni raz widziałem granat rok temu. Plecak z rzeczami wręczyłem chłopcu – niech dźwiga. Szczerze mówiąc, nie miałem na razie żadnego planu działania, ale nie było potrzeby zabijania Mike’a.
Szedłem za jeńcem, przodem zaś, torując drogę, biegł Książę.
Chwytliwe łodygi powojów, ciągnące się między drzewami i splecione z szarymi pętlami pajęczyn, pękały pod jego ciężarem.
A pająki, siedzące na dolnych gałęziach drzew, syczały urażone i zwijały się w kosmate kule.
Miałem wielką ochotą przyłożyć im kolbą, ale hamowałem się w końcu sam wybrałem tę drogę przez wzgórze, najbardziej zapajęczone miejsce w lesie. Chłopak kulił się zabawnie, przechodząc pod pająkami… Skąd on przyszedł, czyżby nigdy nie widział pająków?
Może z bagien? Raczej nie. Bagna to domena łysogłowych, z bandy Kulawego Jacka. Z garnizonu? W pobliżu Sun City jeszcze jest jeden, ale to daleko, szczeniak by nie doszedł.
– Skąd idziesz?
Mike drgnął.
– Nie mogę tego powiedzieć – odpowiedział dopiero po dłuższej chwili.
Uśmiechnąłem się. Nie, to nie. Jak zechcę, to wszystko wyśpiewasz. Skąd wziąłeś broń i po co idziesz w góry. Ale na razie się nie spieszyłem. I tak zresztą się domyśliłem, skąd on jest. Tylko w klasztorze, za grubymi murami, można wyrosnąć na takiego silnego, bystrego i… mazgajowatego. Tylko mnisi zachowują się mniej lub bardziej niezależnie wobec smoków. Ciekawe tylko, kim on jest:
Prawdziwie Wierzącym czy Bratem Pana? Mike przerwał moje rozmyślania.
– Proszę mi powiedzieć, dlaczego nazywa pan siebie Smokiem?
Tego już za wiele! Żeby zadawać takie pytania z taką niewinną miną?!
Zdaje się, że Prawdziwie Wierzący nie mogliby się tak twardo trzymać. Do prowadzenia takiej gry zdolni są jedynie Bracia. Tym bardziej że Mike nie nosi krzyża, a Prawdziwie Wierzący nie zdejmują go nawet pod groźbą śmierci.
Pomyślałem zarozumiale, że rozgryzłem szczeniaka.
– Nazywam siebie Smokiem, ponieważ nie jestem człowiekiem – powiedziałem.
Stali w długim, nierównym szeregu: kilkunastu dorosłych mężczyzn i ze czterdziestu chłopców ubranych w pstrokate, niedopasowane rzeczy. Szef obozu patrzył na nich w milczeniu.
Ściemniło się, mżył drobny deszczyk i płomień pochodni co chwila opadał, jakby miał zgasnąć. Rockwell wziął Niemego za rękę.
– Czemu Eldhaus zwleka? – szepnął.
Niemy skinął głową.
Jakby słysząc słowa Rockwella, Robert otworzył usta.
– Żyjemy tutaj od czterdziestu siedmiu dni.
Obrzucił swoich ludzi długim, ciężkim spojrzeniem, jakby oczekując protestów. Ale wszyscy milczeli.
– I przez te wszystkie dni myślałem o człowieczeństwie.
Eldhaus mówił półgłosem, więc ostrożnie podeszli bliżej.
– Zastanawiałem się, co ludzie muszą zrobić, by przeżyć, i zrozumiałem jedno: ród ludzki jest skazany.
W słowach Eldhausa była pewność, straszliwa w swojej niewzruszoności. Robert zauważył, jak drgnęły twarze słuchaczy, i uśmiechnął się zadowolony.
– Czy my jesteśmy skazani? Owszem, jeśli pozostaniemy ludźmi. Nie, jeśli przestaniemy nimi być. Jak, zapytacie? Nie mamy władzy nad naszymi ciałami, na zawsze są skazane na ludzkie słabości.
Ale mamy władzę nad swoją duszą! Myślicie, że najstraszniejszą rzeczą w naszym nowym świecie jest promieniowanie albo chłód?
Nie! To, co najstraszniejsze, tkwi w nas! Najstraszniejsza rzecz, która czyni człowieka człowiekiem, to dobro!
Wziął głęboki oddech i zaczął mówić szybciej, podnosząc głos:
– Usłyszeliście to słowo po raz ostatni. Nie ma go już, nie istnieje! Wyrzucimy go ze swojej pamięci! Przestaniemy być ludźmi… i przeżyjemy.
– Kim w takim razie będziemy?
Pytanie zadał jasnowłosy chłopak, stojący obok Rockwella. Eldhaus skinął głową:
– Dobre pytanie! Możemy nazwać się jak chcemy. Na przykład smokami.
– Nie chcę być smokiem! – Głos jasnowłosego załamał się, a Rockwell nagle doskoczył do niego i uderzył z rozmachu w twarz.
Robert jakby nie zauważył tego, co się stało, tylko na jego wargach pojawił się uśmieszek. Odetchnął głęboko i po chwili zakomenderował:
Читать дальше