– Popatrz, En Eyko – powiedziałem. – To twoja robota.
– Mam taką pracę. – W jej głosie nie było śladu emocji. – To nie ja ściągnęłam Psylończyków na waszą planetę.
Nie odpowiedziałem. Patrzyłem, jak coś się gramoli w chmurach popiołu.
Nie wiem, jak Psylończykowi udało się wydostać ze zniszczonego pancerza. Nie wiem też, dlaczego przeżył, chociaż pancerz zamienił się w kupę złomu. Ale najwyraźniej zdrowo oberwał. Nie mógł iść, czołgał się.
Wyjąłem blaster i poszedłem na spotkanie wrogiemu komandosowi, wzbijając tumany czarnego pyłu.
Psylończyk podniósł głowę.
Miał szaroniebieskawą skórę, dokładnie taką jak na obrazkach.
Nieproporcjonalne, za krótkie i za cienkie nogi, długie ręce o chwytliwych palcach… Nie wiem, dlaczego nazywają ich jajogłowymi, mnie czaszka Psylończyka przypominała rozszerzającą się ku górze gruszkę. Resztki jasnych włosów sterczały rzadkimi nadpalonymi kępkami, ale innych ran nie było widać.
– Kiepsko, co? – zapytałem.
Duże okrągłe oczy patrzyły na mnie nieruchomo. Bez swojego scyborgizowanego pancerza Psylończyk był bezbronny, nawet bardziej niż ja po wyjściu z bunkra. Zdaje się, że nawet nie miał broni.
– Pokój i miłość.
Abori, ten sam abori, brnąc po kostki w popiele, podszedł do nas.
Oddychał ciężko, mówił z wysiłkiem. No proszę, jednak przeżył!
Patrzyłem na purpurową perłę w jego ręku. Dlaczego z takim uporem mi ją proponuje? Śmieszne.
I jeszcze to jego „pokój i miłość”.
– Gdzie ty tu widzisz pokój i miłość? – spytałem sarkastycznie. Co, stary? Wsadź sobie swój kamyczek w odpowiednie miejsce.
– Miejsce – westchnął Abori.
– A najlepiej uciekaj stąd, jeszcze cię zabiją przypadkiem…
– Przypadkiem.
Znowu spojrzałem w oczy Psylończyka. Komandos czekał, spokojnie i obojętnie. Może był w szoku, a może ta krucha rasa umiała umierać z godnością.
– Przecież już jesteś martwy – powiedziałem. – Wszyscy jesteście martwi. I dlatego przyszliście zabijać. A ja na razie jeszcze żyję.
– Na razie jeszcze? – spytał abori.
Wsunąłem blaster w kaburę i odwróciłem się. I osłupiałem.
Za mną stało półkolem sześciu Psylończyków. Pancerz mienił się ciemnymi tęczowymi błyskami, jak rozpalony metal. Broni w ich rękach nie zauważyłem, zresztą po co im broń? Cała ta metalowa skorupa była bronią. Pewnie gdyby drgnął mi palec na spuście blastera, wyparowałbym w jednej chwili.
En i Artiom Eyko podeszli do Psylończyków. Zdaje się, że jeden z nich rozmawia z dziewczynką.
Cóż, zdrada jednak się opłaciła. Rodzeństwo Eyko odleci z planety, Psylończycy się tu umocnią, a flota imperialna zrzuci na powierzchnię setki mezonowych bomb.
Zaciekły atak punktu ogniowego Delta nie dał nam nic, prócz krótkiej chwili triumfu.
Jeden z Psylończyków podszedł bliżej i popatrzył na mnie z góry; w pancerzu był wyższy o dwie głowy.
– Kto dowodził walką?
Zawsze mieli świetne systemy translacyjne, komunikacja międzyrasowa nigdy nie sprawiała im problemu. Jedyne, czego nie mogli zrozumieć, to pretensje prymitywnych ras w rodzaju ludzi czy Bullratów.
– Ja dowodziłem.
– Jesteś żołnierzem?
– Ochotnikiem.
Twarz Psylończyka zasłaniał hełm. Zresztą wyraz jego twarzy i tak by mi nic nie powiedział.
– Liczyłeś na zwycięstwo?
– Nie.
– Na zadanie nam ogromnych strat?
– Nie.
– Więc czego chciałeś?
– Pomóc naszym.
Abori podszedł do nas ciężko, wyciągnął rękę z perłą do Psylończyka i zamlaskał:
– Pomóc naszym.
Oślepiający błysk, nawet nie wiadomo co i skąd wystrzeliło, i ciało abori rozleciało się na krwawe strzępy.
– Po co to zrobiłeś? – spytałem.
– Niepełnowartościowy osobnik, niezdolny do walki o przetrwanie, nie powinien przeszkadzać w rozmowie istot rozumnych.
No proszę, uznano mnie za istotę rozumną… na podstawie pokrętnej, obcej logiki.
– Zostaniesz wzięty do niewoli – rzekł Psylończyk. – Już wkrótce planeta będzie nasza. Rozpoczniemy negocjacje z Imperatorem ludzi.
– Nie będzie żadnych negocjacji – zaprotestowałem. – Wojna skończyła się dawno temu. Po prostu was zniszczą.
– Rozpoczniemy negocjacje – powtórzył Psylończyk. – Statek niedługo wyląduje. Ci, którzy nam pomogli, zostaną uwolnieni, ci, którzy stawiali opór, zlikwidowani, ci, którzy stawiali opór godnie, wzięci do niewoli.
Nie sądzę, żeby zauważył, że już nie patrzę na niego, tylko na brzeg lasu w oddali.
– Niepotrzebnie zabijaliście abori – zauważyłem. – Ten tutaj pewnie nie był pierwszy, którego zabiliście?
– Niepełnowartościowy osobnik – uciął Psylończyk.
Wyglądało to tak, jakby poruszał się cały horyzont. Szare, miękkie, amorficzne postacie wychodziły z lasu jedna za drugą. Nie wiedziałem, że umieją się poruszać tak szybko.
– Popełniliście błąd – stwierdziłem. – Znowu popełniliście błąd.
Nie wolno tak po prostu dzielić na swoich i obcych, pełnowartościowych i niepełnowartościowych. To nigdy nie zdaje egzaminu.
– Statek ląduje – oznajmił uroczyście Psylończyk. Wyciągnął rękę i zerwał blaster z mojego pasa. Metaliczne palce zacisnęły się i po chwili komandos odrzucił pognieciony pistolet. – Jesteś jeńcem.
Podszedł do rannego Psylończyka i z łatwością podniósł go zakutymi w pancerz rękami. Nawet wzruszająco to wyglądało.
A z zasnutego popiołem nieba płynął niski huk. Krążownik, ciągle niewidoczny, schodził do lądowania, dając o sobie znać rykiem silników. Dmuchnął wiatr, zwiał popiół w stronę lasu, a wysoko w górze zabłysnął gigantyczny cylinder.
Ale ja patrzyłem na poruszający się horyzont.
Te melancholijne istoty, które niczego od nas nie chciały, jeszcze nigdy nie występowały w takiej masie…
Widocznie bodziec okazał się bardzo poważny.
En i Artiom Eyko stali w otoczeniu Psylończyków, obserwując lądujący krążownik. Pewnie komandosi mieli zamiar wypuścić ich, gdy tylko „Loredan” dotknie powierzchni lądowiska.
Te dziwne dzieci, podobnie jak Psylończycy, nie rozumieli tego, co już zrozumiałem ja. Tu nie wystarczyłoby krótkie wyjaśnienie, trzeba się urodzić i dorosnąć na tej żałosnej planecie, żeby właściwie ocenić to, co się działo.
Psylończycy mają swój kodeks honorowy, abori mają swój.
Najpierw wybuchł krążownik.
Wyglądało to tak, jakby dokładnie w połowie przecięto go laserem – a przecież nie mieliśmy tu laserów o tak gigantycznej mocy…
Rufa od razu spadła na dół, ale dziób jeszcze przez kilka sekund utrzymywał równowagę, jakby przecięty na pół statek był jeszcze w stanie funkcjonować.
Widocznie abori doszli do tego samego wniosku, bo część dziobowa nagle jakby się wywróciła na drugą stronę – poleciały z niej jakieś śmieci, ogniste strugi i sinawe błyskawice ładunków. Chwilę później na niebie rozbłysły trzy jasne gwiazdy – to Psylończycy zostali pozbawienie myśliwców.
Nawet nie chciało mi się cieszyć. Myślałem tylko o tym, że nie warto było z takim poświęceniem bronić planety – należało wszystko rzucić i uciekać do lasu.
Zostawić cienie przeszłości samym sobie.
Niech głupi i niepełnowartościowi aborygeni sami zdecydują, kogo wpuścić do swojego domu.
Ziemia drgnęła raz i drugi, gdy odłamki statku dotknęły kosmodromu. Przez betonowe pole przeszła fala wstrząsu, wywracając ocalałe płyty. Upadłem prosto na ciało nieszczęsnego tubylca. Zdaje się, że strategiczny kosmodrom Imperium ostatecznie utracił wszelkie znaczenie. Teraz nie wyląduje tu nawet jacht.
Читать дальше