Szybko wszedł po schodach na piętro, otworzył drzwi do pokoju Iriny – nie zamknęła się – i na palcach podszedł do łóżka.
– To ty? – spytała sennie dziewczyna.
– Ja – szepnął Martin. Po jego senności nie zostało nawet śladu. – Irino, jakie to wszystko proste!
– Co jest proste? – Irina poruszyła się w pościeli. Mrugnęło zielone światełko podświetlonej tarczy zegarka. – Słuchaj, dopiero zasnęłam…
– Wiem, jak aktywować sejfy – powiedział Martin. – Potrzebne ci jeszcze czarodziejskie pantofelki?
Zapłonęło światło. Irina usiadła na łóżku i popatrzyła badawczo na Martina.
– Nie jesteś pijany?
– Nie i nie mam zamiaru być. Upijam się zachwytem. I strachem.
– Jak? – wykrzyknęła Irina. Oczy jej płonęły.
– Oho! – Martin się roześmiał. – To straszna tajemnica i być może od tysięcy lat strzegli jej mędrcy Szambali. Potem tajemnicę skradli przebiegli masoni, a od nich odkupił ją za straszne pieniądze pewien rosyjski oligarcha…
– Martin! – Irina zerwała się z łóżka, zaczęła się szybko ubierać. – Nie męcz mnie, powiedz!
I nagle zamarła – półnaga, z bluzką w ręku. Popatrzyła badawczo na Martina i zapytała:
– Nie chcesz mówić, tak? Chcesz, żeby to było tylko dla ciebie?
I przez jedną, nieskończenie długą chwilę Martin poczuł, jak coś go kusi, żeby wykrzyknąć: „Tak, tylko dla mnie! Podzielona wszechpotęga nie jest nic warta!”
– Wszystko jest bardzo proste – rzekł Martin, odganiając urok. – Będziesz się śmiała, jak się dowiesz! Arankom to nawet do głowy nie przyjdzie, oni są tacy rozumni… i nigdy nie mieli przesądów.
– Poczekaj. – Irina podbiegła do okna i otworzyła je na oścież – do pokoju wpłynęła mgła, teraz rzeczywiście jasna, nagrzana wstającym słońcem. – Martin!
Z daleka płynął równy huk. Zbliżał się i rósł.
– Co to? – Martin też podszedł do okna. Objął Irinę i przez kilka sekund stali, wpatrując się w mgielną zasłonę. Rozległy się głosy – to budzili się inni goście „Zdechłego Kucyka”, z trzaskiem otwierano okna, a ktoś męczeńskim głosem prosił o odrobinę spokoju.
– Arankowie nie mają przesądów – szepnęła Irina. – Za to mają helikoptery. Martin!
Popatrzyli na siebie z przerażeniem.
– Śledzą poszukiwaczy… – powtórzył Martin słowa Japończyka. – Jacy z nas idioci… Z ich technologią nadajnik można ukryć w drobince kurzu… i niby przypadkiem rzucić tę drobinkę na ubranie…
Irina zaczęła gorączkowo otrzepywać Martina, a potem siebie.
– Za późno! – krzyknął Martin, chwytając ze stołu broń termiczną i zarzucając na ramię winchestera. – Uciekamy! Zostaw rzeczy!
Huk narastał, zadrżały szyby. Zdążyli wybiec z hotelu, omijając oburzonego Jurija, wokół którego biegał kelner i dorodna żona-kucharka, jakichś ludzi, wbiegających do hotelu, gdy zza mgły wyłoniły się helikoptery aranków.
Zresztą, helikopterami można je było nazwać jedynie umownie – nie miały wirników ani śmigła na ogonie. Z opływowego, owalnego korpusu na ażurowych wspornikach wysuwały się cylindryczne turbiny. Poza tym maszyny leciały bez charakterystycznego dla helikopterów przechyłu, tylko absolutnie prosto, jak samolot, który nauczył się startować pionowo przy prędkości pięćdziesięciu kilometrów na godzinę.
– Tutaj! – krzyknął Martin, ciągnąc za sobą Irinę. Pobiegli za sąsiedni budynek, najwyraźniej niezamieszkany, z małymi zakratowanymi oknami.
Latające maszyny aranków już otoczyły hotel i zalewając go oślepiającym światłem reflektorów, zawisły na wysokości dwunastu metrów. W ich brzuchach otworzyły się włazy – i wysunęły się stamtąd na niemal niewidocznych linach czarne postacie w futurystycznych strojach rodem z wytwórni filmowej.
– Sześć helikopterów, pięciu komandosów w każdym – powiedział Martin, wychylając się zza rogu. – Trzydziestu…
Biegnący w stronę tawerny komandosi zatrzymali się, jakby na czyjś rozkaz, i zaczęli się od niej oddalać rozszerzającym się pierścieniem.
– Nie wiem, Doggarze, czy możesz mi odpowiedzieć – odezwał się Martin. – Ale wiem, że mnie słyszysz, ty draniu. Jeśli twoi myśliwi nie zatrzymają się, ja ich zatrzymam!
Komandosi upadli na ziemię, nieruchomiejąc. I rozległ się wzmocniony przez głośniki głos:
– Martin, nie rób głupstw. Wróćcie do hotelu, to porozmawiamy.
– Odwołaj ich – powiedział Martin, otrzepując koszulę, dżinsy, mierzwiąc sobie włosy. – Wtedy porozmawiamy. W cztery oczy.
Rozległ się śmiech i głos Doggara:
– Przestań szarpać na sobie ubranie. Nawet pralnia chemiczna ci nie pomoże. Czujnik został umieszczony na skórze i zdążył wejść pod naskórek.
– Niech to szlag – zaklął Martin. – Ty inteligentny, świetnie wyposażony łajdaku!
– I po co tak? – zapytał Doggar. Jego głos brzmiałby łagodnie, gdyby nie był wzmacniany przez głośniki. – Sprawa jest bardzo poważna i sam dobrze o tym wiesz. Porozmawiajmy spokojnie. Uwierz mi, alternatywa nie spodoba ci się na pewno!
– Mimo to chętnie ją poznam! – Martin odruchowo podniósł głos.
– Jest tylko jedna. Będziemy zmuszeni zlikwidować zarówno ciebie, jak i dziewczynę.
– A co z tajemnicą? – oburzył się obłudnie Martin. – Przecież tylko ja znam rozwiązanie zagadki!
– Odtworzymy twój dzisiejszy dzień – wyjaśnił Doggar. – Wszystkie słowa, które powiedziałeś i usłyszałeś, wszystko, co zobaczyłeś. I zrozumiemy to, co ty zrozumiałeś.
Irina dotknęła ramienia Martina i szepnęła:
– On nie kłamie… i pewnie im się uda…
– Jestem pracownikiem rosyjskiego urzędu bezpieczeństwa! – krzyknął Martin. – Moja śmierć zostanie odebrana jako akt agresji przeciwko całemu mojemu państwu!
Doggar roześmiał się.
– Co za brak szacunku – Martin popatrzył na Irinę. – Sława KGB nie dotarła jeszcze do Aranku… Dobra, jak sobie chcecie…
W chwilę później podniósł broń termiczną, przesunął bezpiecznik na minimalną moc, jak pokazywał mu kiedyś Gatti, i strzelił w turbinę najbliższego helikoptera.
Promień był niewidoczny i w pierwszej chwili wydawało się, że nic się nie dzieje. Potem helikopter pochylił się do przodu, turbina na lewym pylonie [belka podwieszeń, służąca do zamocowania pod skrzydłami lub kadłubem dodatkowego wyposażenia] wypluła długi język płomienia i zagrzechotała jak wypełniona złomem żelazna beczka. Helikopter poszedł ciężko w dół, ale nim dotknął ziemi, otulił się obłokiem tęczowej piany – milionem baniek mydlanych wielkości pięści. Ogień zgasł i maszyna wylądowała miękko. Pozostałe helikoptery uniosły się wyżej.
Martin chwycił Irinę za rękę i zaczął biec, ciągnąc ją za sobą.
– Dokonałeś wyboru – rzekł Doggar z wyczuwalnym smutkiem. – Bardzo mi przykro.
– Przecież oni nas obserwują, wiedzą, gdzie jesteśmy! – krzyknęła Irina. – Nie zdążymy dobiec do Stacji! A na Talizmanie nie ma nikogo silniejszego od aranków!
Martin nie odpowiadał.
Biegli, oddalając się od głównej ulicy Amuletu, biegli obok wbitych w skalę łomów, ciągnących darmową elektryczność, obok chaotycznie rozrzuconych domków z blachy i desek, z których wychodzili przestraszeni ludzie i Obcy. W ogólnym zamieszaniu na Martina i Irinę nikt nie zwracał uwagi.
Z tyłu znowu ryknęły turbiny helikopterów.
– Na co możemy liczyć? – krzyknęła Irina.
– Na wszechpotęgę! – odparł w biegu Martin. Dziewczyna zrozumiała i zamilkła. Teraz biegli obok siebie, pochłonięci zwierzęcą walką o życie.
Читать дальше