Starożytna pamięć ludzkości przechowywała tę prawdę – być może od pierwszej wizyty kluczników. I gdy łączność między światami została zerwana, gdy Talizman stał się niedostępny, krew nadal lała się na ołtarzach, w daremnej modlitwie do milczących niebios.
Martin zasunął kamienną pokrywę sejfu. Ustawił czas na zegarku – dwadzieścia cztery i pół minuty. I położył się na brzuchu, ściskając w ręku remingtona. Nie wiedział, czy arankowie mogą obserwować jego działania, ale nie wątpił, że będą próbowali mu przeszkodzić.
– Jesteś pewien, że wszystko jest takie proste? – dobiegło z mgły. Wzmocniony głos tracił część intonacji, ale nadal słychać było w nim ciekawość. Czystą, niezmąconą ciekawość badacza.
– Jestem – powiedział Martin. – No to jak, pokój?
Doggar roześmiał się niewesoło.
– Nie da rady. Za daleko się posunąłeś. Nie mogę powiedzieć o tobie nic złego, ankieta w naszej bazie danych jest bardzo pozytywna… ale nie jesteś arankiem.
– Nie jestem – przyznał Martin. – Wybacz.
– Sam wiesz, że nie pokonasz trzydziestu zawodowców – kontynuował Doggar. – Tym bardziej, że ładunek w twojej broni termicznej powinien się już skończyć.
– Sprawdź – zachęcił go Martin. Poruszył lufą, usiłując pochwycić w celownik optyczny cokolwiek prócz mlecznej mgły. Cholera… Był praktycznie ślepy. – Przy okazji, co tam było o zawodowcach? A więc to nie są młodzi uczeni?
– Specjalista przypomina fluksję – odparł Doggar. – A harmonijnie rozwinięta osobowość powinna umieć wszystko. Martinie… mam znakomitą propozycję.
– No? – krzyknął Martin. Obaj grali na czas, a to mogło oznaczać tylko jedno – we mgle podkradają się do niego harmonijnie rozwinięci arankowie.
– Poddaj się, a wtedy darujemy życie tobie i twojej kobiecie. Tymczasowe zesłanie… w jakimś przyjemnym zakątku naszej planety. A gdy otworzymy powszechny dostęp do Talizmanu, zwrócimy wam wolność.
– Kusząca propozycja… – westchnął Martin. We mgle pojawił się ledwie zauważalny cień i Martin pochwycił go w celownik.
– No i jak?
– Nic z tego – odparł Martin, naciskając spust. Krótki okrzyk upewnił go, że ruch nie był złudzeniem.
– Ale z ciebie dureń… – powiedział ze smutkiem Doggar. – Strzelając do moich ludzi, niczego nie osiągniesz.
– Trafiony? – zainteresował się Martin.
– Trafiony – potwierdził Doggar.
– Dobra – rzekł Martin. – A-4!
I strzelił do kolejnego przemykającego się cienia.
– Ranny – skomentował Doggar. – Ale na razie nikogo nie zabiłeś. Masz jeszcze szansę.
– To na co czekasz, do licha? – wykrzyknął Martin. – Oszczędzasz ludzi? Brak ci odwagi?
Mgła. Szczelna, biała mgła. I krople krwi w sejfie – w naiwnej nadziei, że krew przemieni się w detonator.
– Nie chcę cię zabić – odparł spokojnie Doggar. – Jesteś dobry. Odgadłeś tajemnicę Talizmanu. Klucznicy wyraźnie się tobą interesują. Ich zdanie wkrótce przestanie mieć znaczenie, ale mimo wszystko… Po co miałbym niszczyć wroga, który mógłby stać się przyjacielem?
Martin milczał. Miał wrażenie, że Doggar nie kłamał, i to komplikowało sytuację. Jak trudno strzelać do w sumie sympatycznych aranków…
– Wystarczy, że wydam rozkaz – ciągnął Doggar – a wszystko wokół zapłonie. Rozumiesz? Nie muszę wysyłać swoich chłopaków do walki wręcz. Jedna salwa z miotacza plazmy… a zapewniam cię, że strzelca aż swędzą ręce!
– No to na co czekasz? – zapytał znowu Martin. Zostało jeszcze dwanaście minut. Wieczność.
Słaby szum i stłumione głosy sprawiły, że Martin stał się czujny. Po chwili usłyszał wesoły głos Doggara.
– Sytuacja uległa zmianie, Martinie. Mamy twoją kobietę.
– Kłamiesz – rzekł Martin. Musiał coś powiedzieć.
– Irina-ken, niech pani coś powie – poprosił uprzejmie Doggar.
– Martinie, nie wychodź! – rozległ się we mgle głos Iriny. – Nic mi nie zrobią!
– Być może – rzekł Doggar. – Ale czy on jest tego pewien? I czy ty jesteś tego pewna?
– To podłość! – wrzasnął Martin. – Żeby brać kobietę jako zakładnika…
– Jeśli w ten sposób można uratować dwa życia – dlaczego nie? – zdumiał się Doggar. – Proponuję, żebyś wstał i poszedł do przodu. W twoich rękach nie powinno być broni.
Martin zamknął oczy. Pogładził ciepły kamień luku, pod którym dojrzewał detonator.
– Martinie! – krzyknęła Irina.
– Jestem – powiedział Martin, nie otwierając oczu.
– Oni naprawdę mogą użyć miotacza – w głosie Iriny był smutek. – Helikopter Doggara spadł na skały przy urwisku… bardzo wygodnie.
– I co proponujesz? – zapytał Martin. Irina zaśmiała się.
– Kocham cię, Martinie. Nie wychodź!
Lekki szum i cisza.
– Doggar-ken, niech Irina coś powie – poprosił Martin, podnosząc głowę.
Doggar odpowiedział nie od razu.
– Martin-ken, jest mi naprawdę bardzo przykro. Irina nie kłamała. Jesteśmy na dość dużej wysokości. Ona… to mógł być skutek uboczny paralizatora…
Martin próbował wycelować na dźwięk. W duszy czuł pustkę.
– Bardzo mi przykro – powtórzył Doggar. – Skoczyła z urwiska. Widzę ją… niewyraźnie. Jeśli teraz wyjdziesz, spróbujemy ją wyciągnąć. Nasza medycyna…
– Prosiła, żebym nie wychodził – powiedział Martin i otworzył ogień.
Ale albo los się od niego odwrócił, albo mgła przeszkadzała w ocenie kierunku, w każdym razie Doggar tylko westchnął:
– Jest mi naprawdę, bardzo, bardzo przykro…
W chwilę później zagrały cekaemy.
Martin spodziewał się strzałów z broni termicznej. Ale może w tym wypadku uznali zwykle kule za pewniejsze – rozległ się grzechot pocisków o kamienie – jakby ciężki, letni grad uderzył w metalowy dach. Pociski leciały tuż nad jego głową – wysokość nie była aż tak duża – a przed twarzą Martina w kamień wbiła się cienka, długa strzałka ze srebrzystego metalu. Druga odkuła czarny kryształ skały, obsypując Martina kamiennymi bryzgami. Trzecia przebiła lewą rękę – nie poczuł bólu, tylko palce, zmieniające magazynek stały się lepkie i czerwone. I w tym momencie uderzyły pioruny.
Pierwsze wyładowanie Martin uznał za jakąś nową broń, zastosowaną przez zniecierpliwionego aranka. Nad głową pojawił się biały zygzak i wbił się – wysoko, wysoko – w czarną skałę. Uderzył grom. Skała odpowiedziała ciężkim hukiem.
Drugi ładunek przeszedł poziomo nad ziemią – piękna, niespotykana, liliowa błyskawica, od horyzontu po horyzont, jakby otaczała pierścieniem całą planetę. Zapachniało ozonem, włosy na głowie zatrzeszczały od elektryczności statycznej.
– Co to jest? – zawołał Doggar. Trzask cekaemów cichł – to, co się działo, arankowie najwidoczniej przypisali działaniom Martina.
Martin roześmiał się – tak właśnie było.
Talizman „zaskoczył”.
Starożytna fabryka otrzymała nowy program i zaczęła produkcję nowego detonatora – tym razem dla ludzi…
A może tylko dla Martina?
Błyskawice zmalały, ale waliły bez przerwy. Niebo pokryła ognista siatka, niebo ryczało i gniewało się niczym Zeus Gromowładca. Czarne skały zapłonęły rażącym światłem, mgła stała się bardziej przezroczysta. Powiał wiatr, gwałtowny, ale niezdecydowany, jakby jeszcze nie określił swojego kierunku. Uderzenie gromu zrodziło trąbę powietrzną – małą, wirującą obłąkańczo z prędkością orient ekspresu.
Читать дальше