I wpadli prosto na grupę uzbrojonych poszukiwaczy, zmierzających w stronę tawerny. Wśród nich był stary Japończyk, Matjas oraz dwóch geddarów.
Martin zatrzymał się, ciężko dysząc. Odsunął Irinę za siebie.
– Znalazłeś – stwierdził Japończyk. – Tak?
Martin skinął głową.
– Gdzie detonator? – zapytał ostro jeden z geddarów.
– Jeśli umrę, znajdzie się u aranków. U całej planety jednocześnie, to słynni kolektywiści. Jeśli zdążę odejść – odkryjecie tajemnicę sami. Kiedyś – powiedział Martin, łapiąc oddech. – Decydujcie.
Geddar wyciągnął zza pleców miecz, ale Japończyk powiedział coś ostro w języku geddarów, a Obcy skłonił głowę i cofnął się o krok.
– Nie powiesz? – rzekł ze smutkiem Japończyk.
Martin pokręcił głową.
– W takim razie nie oddaj im tajemnicy – burknął Matjas. – To powinno należeć do jednego człowieka, albo do wszystkich istot jednocześnie! Ale nie do jednej jedynej rasy!
Popatrzył na geddarów i oni skinęli głowami. Nie mówiąc już ani słowa, poszukiwawcze ruszyli do przodu, omijając Martina i Irinę. Tylko Japończyk, trzymający w ręku uzi, odwrócił się i powiedział:
– Nie możemy dać ci zbyt wiele… w najlepszym razie – piętnaście minut.
– Potrzebuję przynajmniej dwadzieścia cztery i pół – odpowiedział poważnie Martin.
Japończyk skinął głową i skrył się we mgle.
– To bardzo głupia decyzja – dobiegło spomiędzy chmur. – Rasa aranków nie ma zamiaru panować we Wszechświecie. Po wszechstronnym zbadaniu detonatorów zostaną one udostępnione wszystkim rozumnym rasom.
– Najnowsza wersja… – mruknął Martin, znowu zaczynając biec.
Na górze rozległ się syk i mgłę rozcięły słupy błękitnego światła – jakby helikoptery leciały teraz nad osiedlem z włączonymi reflektorami.
– Nie będziesz miał tych swoich dwudziestu czterech minut… – powiedziała w biegu Irina.
– Zabili ich? – zapytał Martin.
– To coś innego… widziałam na Aranku… paraliż mięśni… dobrze, że nas nie zahaczyło… mieliśmy szczęście…
Martin miał inne zdanie na temat zwrotu „mieć szczęście”, ale nie mógł wyjaśnić tego na głos. Niech arankowie nadal tkwią w przekonaniu, że mają przed sobą głupią dzicz.
Z nieba dobiegł głos Doggara:
– Nie jesteśmy skłonni do bezsensownego okrucieństwa. Nie chcemy zła. Macie jeszcze szansę, żeby się poddać.
Martin i Irina właśnie zdążyli wybiec z dzielnicy slumsów, gdy wysoko w górze przeleciał helikopter, zalewając osiedle błękitnym światłem. Rozległo się kilka strzałów – ślepych, bezsilnych strzałów w zamglone niebo – i zapadła cisza. Martinowi udało się zauważyć, jak upadają rozbiegający się we wszystkie strony poszukiwacze. Jeśli nawet ktoś zdążył uciec, nie należało spodziewać się po nim pomocy.
– Czego potrzebujesz? – krzyknęła Irina. – Mów!
– Sejfu! I najlepiej szybkiego!
Przeszli w bród dość płytką rzeczkę, na której brzegach w mizernych warstwach żyznej gleby rosły miejscowe drzewa. Od razu zrozumieli, dlaczego osiedle nie rozbudowało się w tę stronę. Wydawało się, że powierzchnia składa się z litych skał – od małych, wzrostu człowieka, do ogromnych, sięgających aż do pułapu mgły.
– Szukaj wiechy! – poleciła Irina. – Tam jest czyjaś ścieżka…
Po łańcuszku zielono-niebieskich wiech dobiegli do kolejnego skupiska sejfów – niezbyt bogatego i raczej nie posiadającego głośnej nazwy.
– Wolny, wolny, wolny… – mówiła Irina, pochylając się nad pokrywami sejfów i odczytując numery. – Same wolne! Szybkie mają „S” po numerze!
– Tam są inne – zauważył Martin i pobiegli do drugiego skupiska wiech, otaczających grupę sejfów. Zostało im trzysta metrów, gdy w powietrzu rozległ się huk i mgłę rozcięła kolumna świetlistego błękitu.
– Rozbiegamy się! – krzyknęła Irina, ale nie zdążyli. Kolumna przesunęła po niej brzeżkiem świetlnej plamy i pomknęła dalej.
Martin strzelił w powietrze, rozładowując wściekłość. Gdy chwilę później pochylił się nad Iriną, ona niezgrabnie poruszała się na kamieniach, próbując się czołgać. Miała sparaliżowaną połowę ciała.
– Co za pech… – szepnęła dziewczyna. Jeden kącik warg pozostawał nieruchomy i słowa były ledwie zrozumiałe. – Biegnij! Zdążysz!
Martin mógłby jej wyjaśnić, że pech i fart nie mają tu nic do rzeczy. Po prostu arankowie dysponowali znakomitymi strzelcami i świetnymi systemami naprowadzającymi. Obciążenie uciekającego wroga rannym towarzyszem to manewr znany od tysięcy lat.
– Biegnij! – powiedziała Irina, dotykając lewej ręki Martina. I on poczuł, jak dziewczyna wyciąga z jego kabury rewolwer. – Zatrzymam ich!
– Nie wygłupiaj się! – krzyknął Martin, powstrzymując jej rękę. – Musisz się poddać, rozumiesz?
Musnął jej wargi szybkim pocałunkiem i zaczął biec po czarnym, śliskim kamieniu. Nawet nie czuł złości. Arankowie rzeczywiście nie byli okrutni. Nie zabijali. Nie kłamali. Po prostu metodycznie dążyli do celu.
Niewykluczone, że naprawdę podzielą się z innymi rasami tajemnicą Talizmanu. Ale nie biorą pod uwagę tego, co tymczasem może się zdarzyć…
Druga grupa sejfów była znacznie bogatsza. Co najmniej kilkanaście kamiennych luków i już na pierwszym widniała litera „S”.
Martin usiadł przy luku i próbował uspokoić oddech. Wyjął nóż – wierną wojskową „Osę” – i powiedział w przestrzeń:
– Ciekawe, co? Komputery komputerami, ale czegoś wam jednak brakuje…
Doggar milczał. Turbiny helikopterów nie huczały.
Martin uśmiechnął się. Nawet ziemskie helikoptery nie latały z takim łoskotem. Maszyny aranków powinny być absolutnie bezszelestne…
Wziął broń termiczną, przełączył na maksymalną moc i przesunął dźwigienkę ogniskowania, żeby objąć promieniem jak największą przestrzeń.
A potem przez dwadzieścia sekund strzelał po omacku do zamglonego nieba, gdzie helikoptery wisiały bezgłośnie, czekając aż głupi człowiek odkryje mądrym arankom tajemnicę Talizmanu.
Martin dostrzegł na niebie trzy wybuchy i usłyszał upadek pięciu maszyn. Jedna spadła szczególnie głośno, nawet mgła nie mogła stłumić zgrzytu metalu po skale. Albo piana ochronna nie zdołała zamortyzować upadku z tak dużej wysokości, albo system ratowniczy okazał się równie czuły na strzał z broni termicznej, jak silnik.
– Przykro mi – powiedział Martin, odrzucając broń, gdy na kolbie zapaliło się czerwone światełko. – Ale wy zaczęliście pierwsi.
W głosie Doggara, który dobiegał teraz z ziemi, brzmiała wściekłość:
– Martinie! Jeśli moim podwładnym coś się stało, wytoczę z ciebie krew – kropla po kropli!
– Dzięki, zrobię to sam – odrzekł Martin, odkręcając pokrywę sejfu.
W sejfie leżał układ – półprzezroczysta trójkątna płytka. Detonator jakiejś nieznanej rasy… Martin wyrzucił ją.
A potem przejechał nożem po ręce i strząsnął na dno kamiennej czaszy kilka kropel krwi.
To nie była logika, czyli najlepszy przyjaciel rozumu. Ani intuicja – znakomita proteza rozsądku.
To wrażenie na granicy snu i jawy.
I tak właśnie powinno być!
Każdy może przyjść i odebrać swoją wszechpotęgę. W tym celu każdy powinien nieść w sobie hasło… A czy może być coś lepszego od krwi?
Od czasów pierwszych, małych bogów, którym oddawali cześć pierwotni praszczurowie. Od czasów okrutnych bogów, którzy tak ukochali smak krwi.
Читать дальше