– O wszechpotędze? – zastanowił się Martin. – Żeby móc absolutnie wszystko? Nie wiem, może w dzieciństwie?… Nie pamiętam.
Irina przekręciła się na brzuch, podparła głowę rękami i popatrzyła na niego – jej sylwetka ledwie rysowała się w słabym świetle, padającym z okna. Zapytała:
– A o czym teraz marzysz?
Martin odpowiedział.
– To nieciekawe i łatwe do zrealizowania – machnęła ręką Irina. – A poza tym?
Martin zastanowił się.
– To pewnie głupio zabrzmi…
– Spróbuj, spróbuj – zachęciła go Irina.
Martin usłyszał słaby szmer na korytarzu i zaczął mówić, jednocześnie nasłuchując:
– Kiedyś przyśnił mi się dziwny sen. Jadę trolejbusem…
– Już mi się podoba – ucieszyła się Irina. – Często jeździsz trolejbusami?
– Często, nie mam samochodu. Przyśniło mi się, że jadę trolejbusem, a on wyjeżdża z miasta, jedzie jakąś pustą drogą… jakby na lotnisko, ale droga kompletnie nieznajoma. Stoję przy oknie, patrzę i wszystko mi się podoba. I nagle widzę, że w moją stronę idzie kontroler. Jest coraz bliżej, a ja wpadam w panikę… Dlaczego? Czyżbym nie miał czym zapłacić kary? Nie wiem… A ten kanar podchodzi do mnie i w tym momencie trolejbus się zatrzymuje. Wyskakuję z niego tuż przed nosem kontrolera i nawet się uśmiecham. Trolejbus odjeżdża, a ja widzę, że od przystanku biegnie droga, jakby wiejska, i wspina się na wzgórze. A na wzgórzu rosną drzewa i stoją domy… Stare, drewniane i bardzo przytulne nawet z daleka…
– Takie domy wydają się przytulne wyłącznie z daleka – zauważyła sceptycznie Irina. – Ojej, przepraszam! Tak ciekawie opowiadasz, aż zapominałam, że to tylko sen.
– Sen – potwierdził Martin. – Zaczynam wspinać się na to wzgórze i nagle widzę, że znalazłem się w małym miasteczku z dużymi podwórkami, starymi drzewami, z jakimiś starymi pompami… Nie wiem, czy widziałaś kiedyś takie miasteczko. Teraz pewnie ich nie ma. Wszystko wokół jest takie… jakby własne, rodzone i od dawna znajome. Czułem się tak, jakbym wrócił do domu. A ludzie, których spotykam, są nieznajomi, ale jakby swoi. Coś takiego się nie zdarza, ale wszyscy się do mnie uśmiechają, a ja uśmiecham się do nich. A potem zatrzymuję się na jakimś podwórku obok piętrowego domu z czerwonej cegły… były kiedyś takie domy, z jednym wejściem na osiem mieszkań…
– Opowiadasz tak, jakbyś tam spędził życie – uśmiechnęła się Irina.
– I podchodzę do ogrodzenia takiego podwórka – niskiego ogrodzenia, symbolicznego, które wcale nie musi niczego chronić czy ukrywać. Spoglądam w dół ze wzgórza i nagle widzę morze. Wyobrażasz sobie? Morze, którego przecież nie powinno tu być! I robi mi się tak dobrze, że postanawiam tu zostać na zawsze. Ale nagle przypominam sobie, że nie zapłaciłem za bilet, a to znaczy, że nie miałem prawa tu przyjechać. Jestem tutaj… nie nielegalnie… po prostu nie powinienem tu być! Wtedy podchodzę do jakiegoś towarzystwa na podwórku – tam są nastolatki, i moi rówieśnicy, i starsi ludzie. Opowiadam im, że nie zapłaciłem za bilet i dlatego muszę odejść. Oni kiwają głowami i odpowiadają, że będą na mnie czekać. Wracam tą drogą, schodzę ze wzgórza, a miasteczko za moimi plecami topnieje i rozpływa się. A ja budzę się – z uśmiechem. I przez cały dzień uśmiechałem się do wszystkich przechodniów na ulicy. Chociaż to się nie zdarza.
Irina spytała – nie od razu, jakby spodziewała się kontynuacji:
– Marzysz o tym, żeby znaleźć takie miasteczko? Żeby tam wrócić?
– Marzę o tym, żeby zawsze płacić za przejazd – odparł Martin. – I nie tylko w sensie dosłownym.
– Rozumiem – powiedziała po prostu Irina. – Nie jestem głupia. Chodź do mnie, Martinie.
Martin odłożył fajkę. Wziął z krzesła spodnie, założył, a potem wyjął z kieszeni rewolwer.
– Coś ty? – szepnęła Irina.
Z zagadkową miną Martin przyłożył lufę pistoletu do ust, jakby mówił: „Cii!”, podszedł do drzwi, delikatnie odsunął zasuwkę i jednym szarpnięciem otworzył drzwi.
Na korytarzu było pusto, ale Martina wcale to nie speszyło. Wyskoczył na korytarz i rozległ się huk otworzonych na oścież drzwi sąsiedniego pokoju. Po chwili Martin pojawił się znowu, prowadząc przed sobą szczupłego, pryszczatego szesnastolatka. Irina już włożyła szorty i zapinała bluzkę.
– Czuj się jak u siebie w domu – zwrócił się Martin do jeńca. – Usiądź sobie wygodnie…
Mocne pchnięcie pomogło chłopcu pokonać odległość dzielącą go od krzesła. Kołysząc rewolwerem, Martin podszedł do jeńca, położył ciężko rękę na jego ramię i zmusił go, żeby usiadł.
– Był sam? – zapytała rzeczowo Irina. – Kurcze, a ja nic nie słyszałam…
– Przyszło trzech – wyjaśnił Martin. – Otworzyli drzwi, upewnili się, że nikogo nie ma, potem dwóch zeszło na dół, a tego zostawili, żeby poszperał w rzeczach. Jak się nazywasz, złodzieju?
Chłopak sapnął, ale nic nie powiedział.
– Irinka, nie wiesz czasem, jaka kara przewidziana jest na Talizmanie za kradzież z włamaniem?
– Więzień tu nie ma… Pewnie wyganiają z planety.
– Też mi kara! – prychnął Martin. – Trudno… Na sprawienie lania ten gnojek jest ciut za stary, a zabijać na razie nie ma za co… Kto cię tu przysłał?
– Szedłem korytarzem, patrzę, drzwi otwarte, zobaczyłem porozrzucane rzeczy, no to pomyślałem, wejdę, zobaczę, może coś się stało i ktoś potrzebuje pomocy… – wyrecytował wyuczoną kwestię chłopak.
– Ach, więc nie jesteś niczemu winien! – ucieszył się Martin. – Dobra, dosyć tego. Chcę pogadać z tymi, którzy cię przysłali.
– Nikt mnie nie przysyłał – upierał się chłopak. Pierwszy szok minął i teraz z każdą sekundą robił się coraz bardziej bezczelny. – Niech mnie pan puści, bo zacznę krzyczeć! I powiem, że groził mi pan rewolwerem!
– Groziłem? – zmartwił się Martin. – Daj spokój! Jeszcze ci nie groziłem…
Mocne uderzenie w twarz zmiotło chłopaka z krzesła. Chwilę później Martin siedział na jego brzuchu. Lufę pistoletu wsunął jeńcowi w usta.
– Wiesz, jak to było naprawdę? – wysyczał Martin. – Okradłeś mój pokój, gdy ja mocno spałem. Potem wszedłeś do pokoju dziewczyny i próbowałeś ją zgwałcić. Obudziły mnie jej krzyki i zdążyłem w samą porę, żeby cię zastrzelić!
– O, za próbę gwałtu karzą tu bardzo surowo – ożywiła się nagle Irina. – Nawet nie musisz do niego strzelać.
– Ha! – Martin uśmiechnął się radośnie i schował pistolet do kabury. – Gwałciciel! Obywatele Talizmanu! Schwytałem gwałciciela!
– Nie trzeba! – pisnął chłopak.
– A co? – wykrzyknął Martin, jednym szarpnięciem sadzając go z powrotem na krześle. – Nie chcesz? Kto cię tu przysłał? Gdzie oni są?
– Na dole… w barze…
– Idziemy – zarządził Martin, wlokąc chłopaka za sobą. – Rusz się.
Pechowy włamywacz nie kłamał. W pustej sali siedziało tylko dwóch mężczyzn – przypominający Japończyka starszawy Azjata i mężczyzna w średnim wieku, którego Martin ocenił jako ojca pryszczatego złodziejaszka. Martin podszedł do nich, popychając ofiarę przed sobą. Mężczyźni za stolikiem popatrzyli na siebie, ale nie spieszyli się, żeby wstać.
– Sprawa wygląda tak – powiedział Martin, stając przed stołem. – Albo ten młodzieniec próbował zgwałcić dziewczynę, albo wy kazaliście mu grzebać w moich rzeczach. W pierwszym wypadku idę do miejscowych władz… Rada poszukiwaczy, jeśli się nie mylę? W tym drugim szczerze rozmawiamy.
Читать дальше