Ktoś cicho, ale uporczywie pukał do drzwi.
— Kto tam? — ryknąłem, pośpiesznie szukając dłonią kolby pistoletu.
— To ja — odpowiedział głos Simoneta. — Niech pan otworzy inspektorze!
— Samolot?
— Nie. Ale musimy porozmawiać. Niech pan mnie wpuści. Nie czas teraz na spanie.
Miał rację. Zgrzytając zębami z bólu, podniosłem się najpierw na czworaki, a potem chwytając się sejfu, na nogi. Ramię bolało straszliwie. Bandaż spadł mi na oczy, podbródek spuchł. Zapaliłem światło, odciągnąłem biurko spod drzwi i przekręciłem klucz. Następnie trzymając pistolet w pogotowiu, odsunąłem się na bok.
Simonet był zdumiewająco uroczysty, chociaż czuło się, że jest wewnętrznie wzburzony.
— Oho! — powiedział. — Siedzi pan tu jak w twierdzy. I do tego zupełnie niepotrzebnie, nikt nie zamierza napadać na pana.
— Wcale nie jestem tego taki pewien — odparłem ponuro.
— Tak, pan rzeczywiście nic nie wie — powiedział Simonet. — Kiedy pan spał, inspektorze, zrobiłem za pana całą robotę.
— Naprawdę? — zapytałem jadowicie. — Czyżby Moses był już w kajdankach, a jego wspólniczka w więzieniu?
Simonet się zachmurzył. Gdzie się podział posępny figlarz, co to jeszcze wczoraj beztrosko biegał po ścianach?
— To wcale nie jest konieczne — powiedział. — Wszystko jest znacznie bardziej skomplikowane, niż pan przypuszcza.
— Tylko proszę mi nie opowiadać o wilkołakach — poprosiłem, siadając okrakiem na krześle obok sejfu.
Simonet się uśmiechnął.
– Żadnych wilkołaków. Żadnej mistyki. Jedynie i wyłącznie naukowa fantastyka. Moses nie jest człowiekiem. Co do tego nasz Cenevert miał rację. Moses i Loirevic nie są ludźmi ani Ziemianami.
— Przybyli do nas z Wenus — powiedziałem ze zrozumieniem.
— Tego nie wiem. Może z Wenus, może z innego układu słonecznego, może z sąsiadującej z naszą przestrzenią… Tego mi nie powiedzieli. Ważne jest, że to nie ludzie. Moses przebywa na Ziemi od dawna, ponad rok. Mniej więcej półtora miesiąca temu dostał się w łapy gangsterów. Bandyci szantażowali go, nieustannie trzymali na muszce. Z trudem udało mu się wyrwać i uciec tutaj. Loirevic to ktoś w rodzaju pilota, zarządza przerzutami. Stąd — tam. Powinni byli odlecieć wczoraj o północy. Ale o dziesiątej wieczorem zdarzyła się jakaś awaria, coś im wybuchło w aparaturze. W rezultacie — lawina. I Loirevic musiał maszerować na piechotę… Trzeba im pomóc, inspektorze. To po prostu nasz obowiązek. Jeśli gangsterzy zdążą tu przed policją, to ich zabiją.
— I nas też — powiedziałem.
— Być może — zgodził się Simonet. — Ale to nasze ziemskie sprawy. A jeśli dopuścimy do zamordowania przybyszów z innych planet, to będzie hańba.
Patrzyłem na niego i myślałem z rozpaczą, że trochę zbyt wielu wariatów jest w tym hotelu. Oto jeszcze jeden, który dostał kota.
— Krótko mówiąc, czego pan chce ode mnie?
— Niech pan im odda akumulator — powiedział Simonet.
— Jaki akumulator?
— Akumulator jest w walizce. Energia dla obu robotów. Olaf nie jest zabity. Olaf nigdy nie był żywy. To robot. I pani Moses również. To są roboty i żeby mogły funkcjonować, potrzebna im jest energia. Wybuch zniszczył stację energetyczną. Nastąpiła przerwa w dopływie energii i wszystkie ich roboty w promieniu stu kilometrów okazały się, jeśli można tak powiedzieć, odłączone. Niektóre prawdopodobnie zdołały się podłączyć do przenośnych akumulatorów. Panią Moses podłączył sam Moses… a mnie, jak pan może pamięta, wydało się, że ona nie żyje. A Olaf nie wiadomo dlaczego nie zdążył się podłączyć…
— Aha — powiedziałem. — Nie zdążył się podłączyć, upadł, i to tak zręcznie, że skręcił sobie kark. O sto osiemdziesiąt stopni.
— Zupełnie niepotrzebnie pan ironizuje — powiedział Simonet. — To są quasi-agonalne objawy. Wykręcają się stawy, niesymetrycznie kurczą się pseudomięśnie… Nie zdążyłem panu wtedy powiedzieć, pani Moses miała również przekręconą głowę.
— Dobra — powiedziałem. — Quasi — mięśnie, pseudościęgna… Przecież nie jest pan dzieckiem, Simonet, gdyby sięgnąć do arsenału mistyki i fantastyki, to można wytłumaczyć każde przestępstwo i tłumaczenie zawsze będzie logiczne. Ale rozumni ludzie w taką logikę nie uwierzą.
— Oczekiwałem czegoś takiego, inspektorze — powiedział Simonet. — Wszystko to bardzo łatwo można sprawdzić. Niech pan im odda akumulatory, a oni w pańskiej obecności znowu włączą Olafa. Przecież chce pan chyba, żeby Olaf był znowu żywy.
— Nic z tego — powiedziałem z miejsca.
— Dlaczego? Pan nie wierzy, więc proponuję eksperyment. O co chodzi?
Złapałem się za swoją biedną zabandażowaną głowę. Faktycznie, o co chodzi? Po co w ogóle słucham tego gaduły? Dać mu do ręki karabin i pogonić na dach, tam jest miejsce lojalnego obywatela, zobowiązanego do pomagania prawu. A Mosesów zamknąć w piwnicy. Razem z Loirevikiem. Piwnica jest wybetonowana, wytrzyma bezpośrednie trafienie. I Barnstockre’a, i Brune, i Kaisę do piwnicy. Będziemy się bronić. A w najgorszym razie ja tych Mosesów gangsterom oddam. Z Championem lepiej nie zadzierać. Daj Boże, żeby się zgodził na rokowania…
— No, dlaczego pan milczy? — zapytał Simonet. — Nie ma pan nic do powiedzenia?
Miałem jednak coś do powiedzenia.
— Nie jestem uczonym — odparłem powoli. — Jestem urzędnikiem policyjnym. Zbyt wiele kłamstw nagromadziło się wokół tej jednej walizki… Chwileczkę, proszę mi nie przerywać. Ja panu nie przerywałem. Słuchałem pana, i to nawet z zainteresowaniem. Jestem gotów w to wszystko uwierzyć. Proszę bardzo. Powiedzmy, że Olaf i ta baba to roboty. Tym gorzej. Taka straszliwa broń w rękach gangsterów, dziękuję uprzejmie. Gdybym mógł, wyłączyłbym z przyjemnością również i panią Moses. A pan proponuje mnie, policjantowi, żebym oddał gangsterom narzędzia ich zbrodni! Czy dociera to do pana?
Simonet z zakłopotaniem poklepał się po ciemieniu.
— Proszę posłuchać — powiedział. — Jeśli przylecą gangsterzy, koniec z nami wszystkimi. Przecież tego gołębia pocztowego to pan zwyczajnie wymyślił. Na policję nie mamy co liczyć, prawda? A jeżeli pomożemy w ucieczce Mosesowi i jednorękiemu, będziemy mieli chociaż czyste sumienie.
— To pan będzie miał czyste sumienie — odparłem. — A moje będzie zabrudzone do końca życia. Policjant własnoręcznie pomaga w ucieczce bandytom…
— To nie bandyci! — powiedział Simonet.
— To gorzej niż bandyci! — powiedziałem. — To najprawdziwsi gangsterzy. Słyszał pan zeznania Hincusa. Moses należał do bandy Championa. Zorganizował kilka zuchwałych napadów, które przyniosły państwu i prywatnym ludziom ogromne straty. Jeśli chce pan wiedzieć, Moses powinien dostać co najmniej dwadzieścia pięć lat katorgi, a ja mam obowiązek zrobić wszystko, żeby tak się stało.
— Do diabła — powiedział Simonet. — Czy pan nic nie rozumie? Jego w to wplątali! Szantażem wciągnęli do bandy! Nie miał wyjścia!
— Tym zajmie się sąd — powiedziałem zimno.
Simonet rozparł się w fotelu i spojrzał na mnie spod przymrużonych powiek.
— A jednak jest pan zakamieniałym tępakiem, inspektorze Glebsky — powiedział. — Tego się nie spodziewałem.
— Niech pan się zamknie — powiedziałem. — Niech pan wraca do swoich spraw. Co tam ma pan w planie? Pozytywne emocje?
Simonet przygryzł wargi.
— Oto nasz pierwszy kontakt — wymamrotał. — Oto spotkanie dwu cywilizacji.
Читать дальше